Niedziela, 3 października 2004

Domek, miły domek. Wreszcie u siebie i to na dłużej. Wpierw powrót z Francji. Z odsieczą nam i naszym bambetlom przyjeżdżają Iza z Karoliną no i oczywiście Władkiem i przestronnym Kangoo. Po drodze oglądają Amsterdam i Brugię, nie obywa się bez dziwnych przygód, przedziwnych ludzi. Ja zostawiam ich w Paryżu i wsiadam w samolot (cudowny wynalazek, te tanie linie). Wcześniej kupuję piękny (na prawdę był ładny) bukiet Cioci Wiridiannie, niestety nikogo nie ma w domu, więc zostawiam go z liścikiem pod drzwiami. Proszę Jaśka, żeby sprawdzał, czy bukiet jeszcze stoi, żeby doniósł mu wody. Oczywiście nic z tego nie wychodzi, bo następnego dnia Jasiek zaocznie stwierdza, że dla tych kwiatów i tak już za późno na wodę.
Z lotniska odbiera mnie mama z Maćkiem, następne kilka dni spędzam w Malichach, przenoszę się na KEN już po powrocie Jaśka. Jaś zachwycony byciem we własnym domku. Ciągle coś się dzieje, małe rzeczy do załatwienia, w międzyczasie próbuję trochę remontować swoją szafę kuchenną (kupiony chyba ze trzy lata temu na "Kole" trzyczęściowy kuchenny kredens najprawdopodobniej niemiecki). Cały czas planujemy wyjechać jeszcze gdzieś na chwilę. W końcu szef Jaśka każe mu się zdeklarować, kiedy chce wziąć urlop - dwa tygodnie września. Robi się chłodno, rezygnujemy z wyjazdu na rowery, łódki, w góry, z mojego wymażonego "w Polskę". Dwa tygodnie w namiocie w zimnie i deszczu nie bardzo nas przekonują, trzeba było jechać wcześniej. Ostatecznie decydujemy się jechać na południe - Odessa i Krym.
Wsiadamy do pociągu prawie spóźnieni parę minut po 7, długich 8 godzin wleczemy się przez Polskę. W Przemyślu wysiadamy z wagonu odstawionego na bocznicę do zmiany podjazdów i i idziemy oglądać miasto - kompletny zawrót głowy, muszę tam jeszcze wrócić. 25 godzin po odjeździe z Dworca Centralnego dojeżdżamy do Odessy. Dzięki naszej "współpasażerce", pani Elżbiecie, szybko udaje nam się znaleźć dość niedrogie, jak na Odessę, lokum.
W Odessie spędzamy niecałe 3 dni. Miasto postsowieckie, widać że niegdyś bardzo piękne. Zdobienia dziewiętnastowiecznych budynków zatracają wdzięk pod licznymi byle jak nakładanymi jedna na drugą warstwami farby. Między chodnikami a budynkami zamiast trawników i kwietników drzewa wyrastające z gołej, wydeptanej ziemi. Trochę budynków, których odnowa jest prowadzona znacznie staranniej, stare boniowania, rzeźby zachowują dawny kształt. Tyle, że i na nich farba odpada po przestawieniu rusztowań pod inną ścanę...
Najbardziej reprezentacyjne miejsce w mieście to Przymorski bulwar. Z jednej strony neogotycki pałac, który według przewodnika miałby być pałacem Tołstojów, a według Andrzeja, o czym mówi po naszym powrocie, Brzozowskich. Stoi nad skarpą, niegdyś można było z niego oglądać piękny widok na morze. Teraz panoramę przysłoniły nieprzycinane drzewa, nie ma zresztą dużej straty - w dole portowe machiny i nowoczesny wiadukt. W pałacu, ogrodzonym groźnym płotem i strzeżonym licznymi kamerami, kończy się solidny remont. Wygląda pięknie, tylko ta odpadająca już farba, ze środka świecące świetlówki. Piękny pałac Woroncowa, gubernatora Noworosji w latach 1823-1844, wybitnego człowieka, a do tego żonatego z Polką, Elżbietą z Branickich. Trzeba do niego zejść po paru schodkach strzeżonych przez lwy. Nikt już się nie boi ich spojrzenia zgubionego wieloma ciosami pędzlem, inne ciosy odebrały im ogony. Pałac, niegdyś dom pionierów, teraz porzucony, przy wejściu, na kawałku rusztowania, jeden człowiek samotnie zajmuje się remontem. Dalej bulwar prowadzi do wielkich schodów uwiecznione w słynnym "Pancerniku Patiomkin" które schodzą w kierunku nowoczesnego budynku portu. Aleja, którą pod ostrzałem spadających kasztanów dochodzimy do popiersia Puszkina z niewiadomych przyczyn przystrojonego krwiścieczerwoną, pięcioramienną gwaizdą. Tłumy młodych par. Budynek starej giełdy otoczony przez panów w garniturach wygiętych w dziwne figury razem ze znoszonymi przez wiatr pannami-chmurkami otulonymi w koronki i fotografów, którzy wymyślają, jaka poza będzie wisiała u młodych w ramce w pokoju dziennym na pamiątkę przez kolejnych 50 lat albo i dłużej. Niedaleko, koło opery, pałac ślubów. Pączek zapakowany w wielką bezę i mały chudziaszek wypuszczają z dłoni białe gołąbki. Oklaski. Gołąbki lecą w górę, żeby zaraz wrócić do stojącej obok kobiety z klatką. W pobliżu gruba kobieta w szarym swetrze pod pomarańczową kamizelą przestawia pomarańczowo-białe słupki i wskazuje miejsca do parkowania mijającym się przystrojonym mercedesom. Obowiązują dwa modele ozdób - albo dwie, wielkie złote obrączki, albo młoda para. Zawsze wstążki i baloniki. Prawosławni biorą śluby w piątki albo niedziele.
W mieście jeszcze stare tramwaje z kobiecinami przeciskającymi się w tłumie: kto jeszcze nie kupił biletów, jak wszędzie na wschodzie i tłumy rozjeżdżających się we wszystkie strony prywatnych busików - marszrutek. Z trudem udaje się nam odnaleźć miejsce, którego odjeżdża nasza - ludzie chętnie by pomogli, ale sami się gubią w mnóstwie rozmaitych linii. Pałac Potockich z galerią malarstwa. Odnawiane cerkwie, synagoga i żydowska restauracja, zamknięta ze względu na piątek, świeżo postawiony, sfinansowany przez Syryjczyków wspaniały meczet. Bezpańskie koty. Budki z kebabami, napojami, papierosami, gazetami, chlebem... Bary, restauracje, ogródki na chodnikach. Sklepy Hugo Bossa, Channel, United Colors of Benetton, uniwermagi. Wysokie obcasy, wymylne pantofle, nienaganne makijaże, wielkie dekolty, krótkie, obcisłe spódnice, baby w chustkach, arbuzy sprzedawane po 40 kopiejek z wielkiej sterty na chodnikach , suszone rybki od piwa, młodzieńcy w skórzanych kurtkach z piwem w ręku, szachy z czasomierzami pod pomnikiem Woroncowa i tłumki kibicujących starszych panów, kilka skośnookich twarzy, dziury w ulicach, pomnik Mickiewicza o lisiej twarzy na skwerku, wielki bazar w okolicach dworca, egzotyczne, kolorowe owoce. I w końcu pociąg do Simferopola.
Jedziemy plackartą - wagon z miejscami leżącymi, ale bez przedziałów. Rano lądujemy w stolicy Autonomii Krymskiej - nie ma dużo Tatarów, choć jest mały, stary meczet z prośbą o wyłączanie komórek przed wejściem na drzwiach. Idziemy bulwarem Lenina, mijamy czołg na postumencie, przy którym grupka dziewcząt robi sobie pamiątkowe zdjęcia. Obok wielkiego hotelu Moskwa w parku kolejny pałacyk Woroncowa. Szukamy Neapolu Scytyjskiego - ruin miasta Scytów. Pytamy taksówkarza, nie umie nam powiedzieć, nie wie, o czym mówimy. Pytamy miejscowych kobiet. Chodzą tam na spacery z psami. Wspinamy się na górę wyrastającą w środku miasta. Płaskowyż. Rozkladamy się na trawie, jemy winogrona, patrzymy na pasące się niedaleko krowy i rozciągnięte pod nami miasto. Idziemy dalej - resztki kamiennych murów i wzniesiony nie wiadomo kiedy kamienny budynek. Marszrutka na dworzec, Nie ma elektriczki, więc pytamy się konduktorki w pociągu z Moskwy, czy nie sprzedaje biletów do Sewastopola. "Dziengi u was jest? Dogawarim sja." Mamy cały przedział dla siebie na trwającą 2 godziny podróż, w tym chyba pół godziny przejazdu po Sewastopolu poprzecinanym zatokami w których stacjonują okręty wojenne i łodzie podwodne floty czarnomorskiej.
Trochę problemów z wybraniem kwatery - tłum ludzi rzuca się na nas, przekonując, że widok na morze, że tanio, że wygodnie, że mogą pokazać paszport, że syn może przyjechać samochodem po nas, że byli Polacy i byli zadowoleni... Pani nas przekonuje mieszkaniem w centrum, wywozi nas na nie bardzo dalekie, ale jednak przedmieścia. Jasiek zaczyna się denerwować, pani się obraża, że jak się nie podoba, to może nas zaprowadzić z powrotem na dworzec, w końcu obrażona odchodzi. Ja wściekła na Jaśka, teraz on sam będzie walczył z tymi wszystkimi ludźmi na dworcu, którzy tak bardzo chcą wynająć swoje pokoje, że przypominają sępy walczące o łup. Ostatecznie lądujemy u miłego, starszego małżeństwa przy głównym placu Sewastopolu. Pan był kiedyś marynarzem, teraz ma dziwnie wykrzywiną dłoń i stopy. Pani częstuje nas pysznym warieniem do herbaty, pan, gdy w nocy budzę się i idę do łazieki, zapala światło w swoim pokoju, żebym miała jaśniej.
Ałupka. Jedziemy busikiem do Jałty, wypuszcza nas na szosie. Okazuje się, że dzięki ignorancji chcących jak najlepiej współpasażerów musimy przejść znaczny kawałek. Miejscowość bardzo wypoczynkowa rozciągnięta między drzewami nad brzegiem morza. Dochodzimy do pałacu Woroncowa, jego głównej rezydencji. Tworzony przez brytyjskich architektów (jego ojciec był ambasadorem na wyspach), którzy nigdy nie byli na Krymie i kierowali budową listownie, dał Churchillowi poczucie "bycia w domu", gdy mieszkał w nim podczas konferencji jałtańskiej. Weszliśmy przez bramę na wąską drogę prowadzącę między wysokimi, szarymi murami, jak w średniowiecznej twierdzy. wszliśmy na dziedziniec. Z lewej strony, nad fontanną dzikie góry, z prawej angielski ciemny, grafitowy zamek. Z drugiej strony widok na morze, jasno oświetlona przez południowe słońce orientalna fasada, napis po arabsku "Nie ma Boga nad Allaha", niesamowite, rzeżbione wzory. Niżej sześć kamiennych lwów. No i do tego jeszcze wnętrza...
Z Ałupki bierzemy autobus do Jałty. Chodzimy nadmorskim deptakiem. Ludzie robią sobie zdjęcia na tle wielkiego brytyjskiego okrętu Oriana. Wjeżdżamy kolejką linową nad całym miastem. Szwędamy się jeszcze chwilę, robi się ciemno więc jedziemy na dworzec autobusowy. Tłum do kasy. Najbliższy autobus z wolnymi miejscami do Sewastopola za półtorej godziny. Trudno, poczekamy, nie mamy wyboru.
Następnego dnia poniedziałek. Siedzimy w Sewastopolu, odwiedzamy Chersonez Taurydzki, pozostałości wielkiego, greckiego miasta. Stamtąd na plażę. Płacimy za leżaki w cieniu i czytamy książki zagryzając czeburiokami (duży, smażony pieróg) zastanawiając się nad tym, co tych wszystkich ludzi bawi w poceniu się na słońcu. Spacerujemy po mieście, nie zobaczymy "Panoramy Sewastopolskiej" - obrazu pokazującego oblężenie miasta w czasie wojny krymskiej 1854, bo w poniedziałek nieczynne. Przepływamy zatokę na stateczku, który służy miejscowym za tramwaj. Idziemy do knajpy na herbatę. Jest pozycja "goriacij szokolad", zamawiamy dwa., prosimy, żeby były z bitą śmietaną - śmietana może być tylko oddzielnie. Pani jest zdziwiona, że nie chcemy nic innego do picia. Po dłuższym czasie przynosi dwie mikro filiżanki z czekoladą. Z rozpuszczoną, gęstą czekoladą. No nic, będziemy mieć nie czekoladę ze śmietaną, ale śmietanę z czekoladą. Za jakiś czas dostajemy pucharek z białym kremem. O konsystencji masła i słodkim mdłym smaku. Poprosiliśmy o herbatę, czarną herbatę. Dostałam jaśminową, ale jakoś mi to nie przeszkadzało, byłam nawet bardzo zadowolona.
Bakczysaraj. Stolica chanów krymskich. Pałac nie poraża swoją architekturą ani wielkością, jak zachodnie. Namiastka sprzętów zachowanych wystarczy, żeby obudzić wyobraźnię i zobaczyć, jak ten pałac musiał wyglądać te 450 lat temu. Dużo kameralniejszy, ale na pewno przyjemniejszy do życia niż Wersal z tymi wszystkimi poduszkami, dywanami, fontankami, roślinami... Obok Bakczysaraju klasztor wykuty w skale, mnisi mieszkają w celach z tylko jedną wybudowaną przez ludzi ścianą. Nie dochodzimy do skalnego miasta Chufut-Kale, bo zmierzcha. Jedziemy na dworzec. W kasie autobusowej dowiadujemy się, że dziś wieczorem autobusów nie ma, rozkład jest nieistotny. Pociąg, elektriczka, będzie za trzy godziny. A co tam, pojedziemy taksówką, potem przepłyniemy stateczkiem na drugą stronę zatoki i będziemy w domu.
Góry. Busem do Jałty, Dalej kolejny bus. Za oknami brzeg morza, słynny Ajudah, bardzo ładnie położona Ałuszta, potem droga przez góry. Po wędrówkach podmiejskim trolejbusem (ma trasę chyba ponad 40 km) tam i z powrotem, lądujemy w schronisku na Przełęczy Angarskiej. Pokój z dwoma łóżkami, spać będziemy w śpiworach, woda z kranu na dworze. Niestety w sklepiku nie ma nic ciepłego, jemy purre z polską kiełbasą. Wycieczka do trolejbusem potem spacerem do czerwonej jaskini. W jaskini przewodnik, który opowiada historie o płynącej w jaskini rzece, które tylko połowicznie rozumiemy. Wracamy po ciemku, podrzuca nas do trolejbusu niezatrzymywany przez nas nawet autostop. Następnego dnia mamy iść na Czatyrdah, ale rano leje. Mimo rad pani ze sklepiku idziemy w górę, wychodzimy ponad las, idziemy jeszcze trochę, przerwa na batonik, nadchodzą czarne chmury, więc się wycofujemy. Po drodze trafiamy jeszcze na cudne jeziorko leśne, wydaje się, że w lesie powinna nam mignąć biała postać druida. Następnego dnia cudna pogoda, błękitne niebo. Tym razem udaje nam się zdobyć szczyt, z którego widzimy zamglony Czatyrdah. Wracamy zmęczeni, ale zadowoleni.
Zjeżdżamy trolejbusem do Symferopolu. Jest za późno na znalezienie kwartery, bo tego dnia nie przyjeżdżają już żadne pociągi. Śpimy na dworcu w pewnego rodzaju dworcowym hotelu. Pokoje czyściutkie i bardzo starannie urządzone, dodatkowo płatny prysznic, na którym nam specjalnie zależało. Tyle, że przez całą noc słyszeliśmy dworcowe komunikaty. Rano śniadanie, wycieczka do miasta po zakupy na drogę, plackarta do Lwowa - 25 godzin w pociągu. We Lwowie busik do Medyki. Nieprzyjemna przejście piesze z tłumem "mrówek". Tłum chętnych na nieduży busik do Przemyśla. Najgorsza część podróży. Nie ma dobrego połączenia z Warszawą. Czekamy na pociąg do Łowicza, w Łowiczu znów czekanie, kilka minut przed szóstą jesteśmy w Warszawie na dworcu. Metro, kąpiel i w końcu własne łóżeczko. Jak miło.
Tydzień do początku zajęć. Dwa dni spędzone z mamą na wycieczkach do Ikei i nie tylko. Długie dyskusje. Zwrto jednych, ostateczna decyzja co do zasłon. Szycie zasłon, trochę czasu dla szafy. Jestem wściekła na biednego Jaśka, który nie może się bronić, ale właśnie za to, że go nie ma i że to ja wale tym młotkiem, że gwóźdź nie chce się przebić przez sklejkę, że trafiłam w palec - na szczęście lekko, że nie umiem, nie mam siły zrobić tego lepiej, ładniej. Sobota - wycieczka rowerowa, zakupy, obiad u Świdrów. Spóźnieni lecimy do kina, Jasiek nie ma biletu na metro, kiosk zamknięty. Dojeżdżam sama do kina, tam przed wejściem czekają Agnieszka z Sebastianem, w środku Mania. Pan osobiście skasował naszą rezerwację, którą pani, po specjalnym telefonie, obiecała przedłużyć do końca. Jasiek wpada 5 minut po mnie - nie ma się co spieszyć, nie ma naszych biletów. Idziemy do innego kina - biedna Mania, bo już strasznie późno się zrobiło. "Terminal" w Atlanticu. Odprowadzamy Sebastianów do samochodu. Będą rodzicami. Gratulacje!!! Rzeczywiście, nawet już trochę widać. To nie jest takie wielkie zaskoczenie, nawet się ostatnio kogoś pytałam, ale nie puścił pary z ust. Będzie nowy, mały człowieczek. No, nie wiem, co napisać. Bardzo się cieszę.
Dzisiaj wycieczka rowerowa z Kubusiami - las Kabacki, Konstancin - baaardzo przyjemnie, tego mi było trzeba. Potem wspólny obiad u nas. Przyjemny dzień.
Środa, 13 października 2004

Spotykam się z tatą i Władkiem, który wrócił z Paryża przed dwoma dniami. Jedziemy po mamę i dalej razem do Dańkowa. Tam, u cioci Anny, mnóstwo osób, wielki obiad. Po pysznym barszczu, po schabie ze śliwkami, pan Henryk oprowadza nas po gospodarstwie. Oglądamy z zewnątrz piękną gorzelnie z początku XX wieku, mijamy pół wieku starszy klasycystyczny budynek, niestety w nie najlepszym stanie, budynek, gdzie po raz pierwszy na ziemiach polskich prowadzono regularną hodowlę zbóż. Później zaglądamy do krów, później cielaczki, mnóstwo cielaczków. Widać, jaką radość sprawiają panu Henrykowi - do nich ucieka, jak ma dosyć wszystkich nieprzyjemnych przyziemności. Czuję się strasznym mieszczuchem, strasznie mało wiem o tych wszystkich "gospodarskich" rzeczach, jak co działa, co do czego służy. Ciocia Anna mówi, że hodowcy krów mają tu maszynkę do wyciągania rodzących się cielaków - obwiązuje się nogi takiego maleństwa i kręci się korbę. Budzi to we mnie sprzeczne uczucia, zwłaszcza po lekturach i  dyskusjach o postępie na seminarium. Później idziemy przez park nad rzekę. Na koniec siadamy w cieple, przy kominku. Wiem, że to spaczony wizerunek wsi, ale nawet się zaczynam zastanawiać, czy takie życie by mi się nie podobało. Mama śmieje się, że mogę sobie spokojnie ryzykować takie rozważania, wiedząc, że z Jaśkiem wszelkie tego typu projekty to zupełna abstrakcja. Pewnie ma rację. Nie zmienia to faktu, że coraz większą frajdę sprawiają mi wypady poza miasto.
Wtorek, 30 listopada 2004

Jestem pewna, że dopisywałam coś od 13 października. Może komputer mi się zawiesił zanim zdążyłam zachować, a może po prostu zrezygnowałam, zajęłam się czymś innym... W każdym razie to było à propos wyborów na Ukrainie. Oczywiście popieramy wolną Ukrainę, znacznie dumniej niż dotychczas noszę swoją pomarańczową czapkę i pomarańczowe rękawiczki. Nawet złapała mnie pani z Reutersa z pytaniem, czy to dla Ukrainy. "Też" odpowiedziałam. Jasiek przyczepił sobie do plecaka pomarańczowy kawał materiału i wywiesił pomarańczową flagę. Bardzo długo kombinował jak zrobić, żeby wiatr jej nie zwiewał. W końcu wymyślił wczoraj (zaczął chyba w zeszły poniedziałek). W zeszłym tygodniu był też na manifestacji. W sobotę razem z Magdą poszliśmy we trójkę na proukraiński koncert pod pomnikiem Piłsudskiego: mokliśmy, marzliśmy, ale przede wszystkim skandowaliśmy: "Ukraina bez Putina" i inne takie.

Z innej beczki. Właśnie dostałam takiego maila od kolegi Jaśka. Zastanawiam się, czy to jakieś ostrzeżenie, czy co: "O trzeciej w nocy ONA po cichutku wymknęła się z małżeńskiego łoża do sąsiedniego pokoju. Klawiaturą rozbiła 19-calowy monitor, wszystkie płyty CD porysowała i podeptała swoimi pantoflami. Komputer wyrzuciła przez okno a drukarkę utopiła w wannie. Potem wróciła do sypialni, do ciepłej pościeli i przytuliła się z miłością do boku swego nic niepodejrzewającego, śpiącego męża, o którym była przeświadczona, że już teraz cały wolny czas będzie przeznaczał na ich miłość. ........ Do końca życia zostały JEJ jeszcze cztery godziny..."
Wtorek, 21 grudnia 2004

Dziś Jacek został magistrem - gratulacje. Oprócz tego dzień powrotów - przyleciał Mateusz, w IH UW pojawiła sie Maryśka. No i nie udało mi się dotrzeć do AGADu, który zajmował istotne miejsce w planie na dziś. Za to zgodnie z planem udało mi się dotrzeć do banku. Z tym bankiem to dłuższa historia./
W lipcu znalazłam przez jakiś serwis internetowy skupiający mnóstwo mniejszych antykwariatów z różnych krajów europejskich ciekawą dla mnie książkę. Sprzedawali ją w Niemczech. Wysłałam do antykwariatu maila z pytaniem o tą książkę, o szczegóły ewentualnej dostawy. Jak dostałam odpowiedź zapłaciłam kartą za pośrednictwem owego serwisu. Wpierw dostałam wiadomość, że niestety operacja została skasowana, ponieważ książka została już gdzieś wysłana. Dwa dni później dostałam książkę. Dalej przeprosiny za bałagan i prośbę o uregulowanie należności. Miałam wysłać dane mojej karty e-mailem. Na moją uwagę, że nie jest to nazbyt bezpieczny sposób przekazywania poufnych informacji, dowiedziałam się, że mogę je podzielić na kilka maili. Nie przekonali mnie nie mówiąc już o uwrażliwionym na tego typu kwestie bezpieczeństwa Jaśku (fachowa wiedza informatyczna nie koniecznie zwiększa zaufanie w możliwości sieci, a może raczej wzmacnia, ale w możliwości ludzi). Po dłuższej wymianie listów elektronicznych ustaliliśmy, że zapłacę przelewem, którego koszty oni poniosą. Poszłam do najbliższej (moją macierzystą był oddział w Nancy) placówki Crédit Lyonnais i zleciłam przelew. Wszystko było ok. Przy okazji dopytałam się o szczegóły dotyczące zamknięcia konta. Tego samego dnia, a może następnego, wysłałam do Nancy list z prośbą o zamknięcie mojego konta z dniem 31 sierpnia i przelanie resztek pieniędzy na konto Władka. Był początek sierpnia.
Wyliczyłam ile pieniędzy mogę wydać, żeby starczyło jeszcze na przelew i w ciągu najbliższych tygodni niemal wyczyściłam konto. Co jakiś czas sprawdzałam stan mojego przelewu - cały czas nic nie poszło. W końcu wysłałam, poprzez wspaniały system internetowy banku, który umożliwia dokonywanie prawie wszystkich podstawowych operacji, pytanie, co się stało z moim przekazem do Niemiec. Wysłałam tych maili kilka, nie dostałam jednak żadnej rozsądnej odpowiedzi, poza tym, że wiadomość została przekazana do odpowiednich organów. Potem przeprowadzka, powrót do Warszawy, maile bez odpowiedzi. W końcu ostatniego dnia sierpnia zadzwoniłam do Nancy. Pani jak zwykle była miła, powiedziała, że wróciła z urlopu i znalazła moje wiadomości na stole. Spytałam, co się dzieje z moim przelewem. Pani powiedziała, że nie mógł zostać zrealizowany, ponieważ zamknięcie konta kosztuje 20 czy 25 euro (dziś już nie pamiętam dokładnie) i gdyby został zrealizowany zabrakło by tych pieniędzy. Na moje pytanie, czemu nikt mi nie powiedział o tych kosztach, pani,która także nie udzieliła mi tej informacji, gdy pytałam jej o szczegóły likwidacji konta przy jego zakładaniu, powiedziała, że zupełnie nie rozumie, czemu w Paryżu nic mi o tym nie powiedzieli. Czemu uznano, że to właśnie przelew ma nie zostać zrealizowany, a nie odmówiono mi którejś późniejszej płatności kartą niestety się nie dowiedziałam. Zadałam jednak pytanie o te maile z pytaniami, które słałam przez ten wspaniały, wszechmocny system bankowości elektronicznej. Pani powiedziała, że nie mogła mi odpowiedzieć. Dlaczego? Bo nie miała jak. Jak to? Przecież skoro wysłałam maile, to był tam mój adres internetowy. No bo nie mogła. Bo oni nie mają internetu. Załamałam się. (Przy okazji w tej samej agencji walczyłam z zablokowaną kartą płatniczą - francuskie karty blokują się przy drugiej błędnej próbie. Pani uznała, że skoro zablokowałam kartę w sklepie, to powinnam móc za jej pomocą wyciągnąć pieniądze z bankomatu i kazała mi biec do niego, mimo, że próbowałam jeszcze przed wejściem do banku. Była bardzo zaskoczona, że nie zadziałała. Ostatecznie stwierdziła, że trzeba i wyrobić nową kartę. No ale jeśli ta jest zablokowana, to może nowa też będzie? - zaczęła się zastanawiać i w końcu postanowiła zadzwonić do "instancji wyższej". Cześć, cześć, ja właśnie jestem w agencji takiej a takiej, mam problem taki i taki, tak, tu jest maszyna do odblokowywania kart, ale nikt jej nie umie używać, a z resztą i tak jest zepsuta. Słuchaj, mam do ciebie pytanie...") Poprosiłam więc Władka, żeby przelał te pieniądze za książkę do Niemiec. Władek powiedział, że był i zrobił. Dobra, z głowy. Co prawda głupio, że z takim przesunięciem, ale zawsze. W listopadzie przyszedł list, że książka nie jest opłacona. Cóż, nie byłam szczęśliwa z tej informacji. Mail do pana z buchalterii, że to chyba jakaś pomyłka, bo to i tamto, i żeby sprawdził. Powiedział, że nie została zapłacona. Do Władka. Władek, w Warszawie od jakiegoś czasu, nie ma wyciągu za ten okres, bo wyrzucił, w internecie nie może sprawdzić, bo to było zbyt dawno, w jego agencji nie podnoszą telefonu. Smutno. Więc jeszcze jeden mail do pana z niemieckiej buchalterii z prośbą, żeby sprawdził, bo to przekaz powinien był być od Władka i w tytule pewnie był umieszczony tytuł książki, a nie numer zamówienia. Po kilku dniach mail, nic nie przyszło.
W końcu dziś doszłam do mojego banku, Lukasbanku. Po odsiedzeniu swojego w kolejce miła pani, czym może służyć. Chciałabym złożyć dyspozycję międzynarodowego przelewu. Pani mniej miła, liczy na kalkulatorze, czy na pewno starczy mi pieniędzy, bo ostatnio to konto mało zasobne. W końcu po zgubieniu się w kalkulacjach, stwierdza, że powinno starczyć. Ale tłumaczy, że to skomplikowane, że będzie musiała jeszcze do mnie dzwonić, że nie wiadomo według jakiego kursu to będzie liczone itd. itp., że potrwa trzy tygodnie w końcu, a to strasznie długo. Ja mówię trudno, nie mam wyboru. Pani podejmuje jeszcze ostatnią próbę usiłując odesłać mnie do jakiegoś banku, który jest wyspecjalizowany w przelewach międzynarodowych, w końcu załamana idzie po formularz. W formularzu ileś bezsensownych rubryk, np. poza nazwą adres odbiorcy. Wydaje mi się, że ten formularz (oryginał, bo pani dla mnie do wypełnienia robi fotokopię) starszy od powstania tego banku. Po co oni wymyślają te systemy ujednolicania numerów kont, już nie wiem, czy europejskie, czy światowe, jeśli i tak chcą takich głupot. No i właśnie, tak kratka na numer konta. Mówę pani, że dwadzieścia cyfr to tam się nie zmieści. Pani każe mi próbować. Mówię, że to niemożliwe, ale posłusznie wpisuję. Stawiam małe cyferki, ale jednak staram się, żeby były czytelne. Dochodzę trochę dalej niż do połowy. Niczym dumny uczeń pierwszej klasy pokazuje pani moje dzieło, dodając, że to niemożliwe, żeby zmieścić tu cały numer. Pani każe mi próbować. Ja tłumaczę, że choćbym nie wiem jak się starała, to i tak nic nie wskóram, a nie mam gdzie "wyjść" poza rubryczkę. Pani nie słyszy, nie patrzy. Niech pani próbuje, mówi. Z niedowierzaniem patrzę jej w oczy i jeszcze raz, zupełnie spokojnie i po-wo-lut-ku tłumaczę, że nie ma takiej fizycznej możliwości. W oczach pani zapalają się ogniki dumy: A nie mówiłam, że będą problemy!? Już się zaczynają. I ucieka. Udało mi się ją złapać przy maszynie do xero, gdy kopiowała dla mnie jeszcze raz ten formularz, uważając widocznie, że nie byłam pilną uczennicą i że będę tam siedzieć, dopóki nie nabiorę biegłości w ściskaniu cyferek do rozmiarów mikro, dzięki czemu zmieszczą się one do odpowiedniej rubryczki. Mówię, że ja może jednak sobie pójdę, skoro to taki wielki problem, a właściwie, ze względów technicznych, niemożliwość zlecenie przelewu. Pytam, gdzie mogę nadać ten przelew. Pani wskazuje mi dwa niemieckie banki, które, według niej, specjalizują się  tego typu działaniach. Trochę przypadkiem niewiele później znajduję się koło jednego z nich. Oczywiście nie mogę nadać tam pieniędzy do Niemiec, skoro nie mam u nich konta. Nie jestem ani zaskoczona, ani zła. Cieszę się co najwyżej, że nie jechałam tam specjalnie, no i że miałam kogo spytać przed odstaniem w kolejce. Jutro pójdę na pocztę i nadam ten nieszczęsne pieniądze, a potem to chyba pójdę się upić. No bo właściwie moje życie straci chyba sens i wszelkie emocje, skoro uda mi się zapłacić wreszcie za tą książkę. No, zawsze mogę jeszcze liczyć na Pocztę Polską., że nie dostarczy pieniędzy, albo na pana z niemieckiej buchalterii, że ich nadejścia nie zauważy i znów będzie słał mi listy po niemiecku z upomnieniami. Na co oczekiwaniem będę wypełniać cały mój czas. I jeszcze jedno. Coś mnie podkusiło, żeby założyć konto w Lukasbanku, ignorując ten mały dopisek Grupa Crédit Agricole na którejś ulotce.
Czwartek, 23 grudnia 2004

Poczta Polska nie ma podpisanej umowy z Niemcami. Nie mogę przesłać pieniędzy do Niemiec pocztą. Nie jestem zachwycona.
Pożyczamy od mamy samochód. Będzie nam wygodniej odbywać świąteczne podróże.
Wieczorem piekę ciasta: quasi-piernik z jabłkiem i tartę cytrynową. Wypróbowuję nową silikonową formę, z której rzeczywiście łatwo wychodzi ciasto. Gorzej, że spód do tarty tak kruchy, że ciasto w ogóle nie jest sztywne i straszliwie się wygina. Do tego przeraźliwie kwaśne. Ale Jaśkowi i tak smakuje i później zbierze ileś pochwał (może dla kontrastu z generalną świąteczną słodkością).
Piątek, 24 grudnia 2004

Wigilia. Wstajemy oczywiście straszliwie późno. Śniadanie, kilka rzecz do załatwienia. Dzwonimy w sprawie kotka. Niedługo wcześniej Jasiek dostał od koleżanki e-mail z wiadomością o dorosłym rudym kocie, który stracił panią. Próbowaliśmy już wczoraj telefonować do koleżanki, ale się nam nie udało, w końcu dzwonimy pod podany w liście numer. Kot już znalazł nowy dom. Dobrze dla kota, ale mi trochę smutno, że to nie nasz dom.
Zanim pojedziemy do Otwocka chcemy kupić choinkę, bo wcześniej jakoś nie zdążyliśmy - albo było za wcześnie, albo nie było nas w okolicach domu w godzinach handlowych, albo śnieżyło. Pod naszym domem rozebrano "choinkową zagrodę" i na naszych oczach sprzedawano ostatnie drzewko - i tak byłoby dla nas za duże. Wsiadamy do samochodu. Tu same giganty, w Obi się już skończyły, przed Tesco nie ma śladu po choinkach. Chcemy wracać do domu, bo nuż strasznie późno, a trzeba się jeszcze przebrać (szczęśliwie prezenty popakowaliśmy w nocy, Jaś wszystko przygotował w torbach do wzięcia). Ale z rozpędu nie skręcamy w naszą ulicę, dojeżdżamy do SGGW i tam zgodnie z przewidywaniami jeszcze mnóstwo choinek, do wyboru, do koloru. No tak, jedyna instytucje szczerze nastawiona na zysk w tej okolicy.
Choinka na dach, do domu, wstawiamy ją na stół, wieszamy dwie bombki i aniołka na czubek, przebieramy się szybko, podmalowuję oczy w samochodzie na parkingu, gdy Jasiek idzie po swoją Babi. Upychamy się w Clio z mamą Jaśka i Lechem i pięcioma tysiącami paczek z jedzeniem i prezentami i jedziemy do Otwocka. Tam, u cioci Marty, ciocia Ika, która przyjechała na święta ze Szwecji po raz pierwszy od wielu, wielu lat, Inga z Dominikiem i dziećmi/ Przez chwilę nawet Mikołaj. No i oczywiście mnóstwo jedzenia, wiele rodzajów ryb: po grecku, po żydowsku, smażone, kutia, ciasta, torty, a w końcu prezenty. Przed dziewiątą pakujemy się do auta, tym razem bez Babi, zostawiamy mamę i Lecha w Warszawie, sami jedziemy do Malich, gdzie całe rodzeństwo mamy, tłum dzieciaków, Babi, Heje, wszyscy. Co za święta!
Sobota, 25 grudnia 2004

Obiad w Malichach, w bardziej "kameralnym" gronie: Mama, Babi, Maciek, Heja z Andrzejem i Frankiem, no i my. Lenistwo.
Po powrocie do domu ubieramy z Jaśkiem naszą choinkę do końca, ustawiamy nigryjską szopkę (zeszłoroczny nabytek), zapalamy lampki, kilka świeczek. Jest ślicznie.
Zaciągam Jaśka do kościoła. Niestety kazanie nie jest nadzwyczajne.
Niedziela, 26 grudnia 2004

Znów zwlekamy się z łóżka nieprzyzwoicie późno. Wielkie śniadanie. Znów namawiam Jaśka na mszę, idziemy do Dominikanów. Niestety, kazanie znowu nie najlepsze. Jasiek jest zawiedziony rozsławionymi Dominikanami. No i jak mam go przekonywać, żeby chodził ze mną do kościoła, jak co raz, to gorzej.
Obiad u mamy Jaśka, potem przenosimy się do Otwocka, gdzie znów tłum, większy niż poprzednim razem, bo co prawda nie ma Ingi, ale za to przyszła ciocia Ania z Czarkiem i Kamilą i z Agatą i Staszkiem i pan Karol z córką, Anią.
Czwartek, 30 grudnia 2004

Wczoraj w końcu zadzwoniliśmy do Kociego Azylu (tak na prawdę próbowaliśmy od jakichś trzech dni, ale nie udawało nam się dodzwonić) i pojechaliśmy do Konstancina. Przez dłuższą chwilę staliśmy przed furtką czekając, aż ktoś nam otworzy, w końcu jedna pani powiedziała nam, że już woła, czekaliśmy jeszcze chwilę, przeszła jeszcze raz czy dwa, potem wyszła inna pani, pokazała nam, żebyśmy przeszli do innej furtki, "My dzwoniliśmy, umawialiśmy, w sprawie...", pani nie zwlekając nam otworzyła, tędy proszę, jeden pokoik, "czy kotek, czy kotka, czy ważne jaki kolor? chodźcie tędy, o tu są, one są leczone, dlatego w klatkach, o ten, jak się łasi, o, ta już kończy leczenie, no, spokojnie, ona śliczna jest, to głównie dziewczynki są, a państwu chodzi o jakiś specjalnie kolor, a tak, o, panie Staszku, czy mógłby pan jeszcze..., przepraszam, ach, tak, oczywiście, nie ma sprawy". Pani Irena wyszła za panem Staszkiem, istny kocioł, nic dziwnego w miejscu gdzie mieszka 400 kotów. Zostaliśmy sami w pokoju z klatkami, w których siedziały małe wystraszone kotki, odizolowane na czas leczenia i "dojścia do siebie", co jakiś czas ktoś przechodził. Jaś otworzył klatkę z kotką, która nam się spodobała, ta zaczęła syczeć przerażona, Jaś cofnął rękę, zamknął klatkę. Za jakiś czas spróbował znowu, wziął maleństwo na ręce, zaczął głaskać, trzymając jednocześnie, żeby nie uciekła. Pojawiła się pani Irena z dwoma wolontariuszkami i innymi małymi kotkami. "My weźmiemy tą". Jedna z wolontariuszek, pani koło 50-tki, chwaliła Jaśka za podejście do kotki, którą cały czas głaskał trzymając na rękach, powiedziała, że wzięła braciszka małej. Wszystkie zachwycały się jej ślicznym, grafitowym futerkiem, chociaż oczywiście mówiły i o innych kotkach. Pani wolontariuszka otworzyła drzwi do kociego pokoju, jednego z kilku, które pani Irena oddała ze swojego domu zwierzętom. Tam tłum zwierząt, część podbiegła do drzwi, różniaste, śliczne, albo pół-kaleki, wszystkie po przejściach. Na przykład piękny, wielki syjam chowający się pod stołem, albo siadający z dala od ludzi na parapecie. Pani Irena pojawiała się i znikała. W końcu powiedziała nam, co i jak, na co chorowała, jak trzeba leczyć ślady po grzybicy, kiedy podać środek na tasiemca. Ja przejęłam małą i głaskałam ją, bez specjalnych buntów z jej strony. Wypełniliśmy dokument adopcyjny, włożyliśmy małą do koszyka-transportera, który kupiliśmy jadąc tam, zastanawialiśmy się, jak zabezpieczyć nasz balkon, żeby nie mogła z niego wypaść, wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy. Mała zwinięta na końcu koszyka w końcu się trochę rozluźniła, usiadła, zaczęła się trochę rozglądać, miauknęła kilka razy. Zatrzymaliśmy się przy sklepie ZOO, wzięliśmy koszyk ze sobą, ale kociczka nie chciała nawet wystawić nosa. Z kuwetą, żwirkiem, zapasem jedzenia, zabawkami, w tym dość makabryczną myszką-grzechotką (choć nie tak makabryczną jak biała myszka) i z kotką przede wszystkim dojechaliśmy do domu. Mała nie chciała wyjść z koszyka, nie zainteresowały jej postawione obok miseczki z wodą i jedzeniem, ani zabawkami. W pewnym momencie, kiedy poszłam do łazienki, usłyszałam hałas zza pralki. Mała sama wyszła z koszyka, ale tylko po to, żeby wejść w jeszcze ciemniejszy i ciaśniejszy kąt. Jasiek na początku stwierdził, że sama musi się nauczyć wychodzić z takich miejsc w końcu wyciągnął ją stamtąd. Spokojnie siedziała głaskana u niego za pazuchą. Potem u mnie na kolanach zawinięta w stary polar Jaśka. Wieczorem znowu wylądowała w swoim koszyku, próbowaliśmy się z nią trochę pobawić majtając sztuczną myszką czy czerwoną wstążką, ale za bardzo się bała. Kiedy poszliśmy spać wychyliła się ze swojej kryjówki, chwyciła myszkę i wróciła. Potem było tylko widać i słychać latającą zabawkę po całym koszyku. W końcu zabawa ją znudziła, wyszła ze swojego królestwa, zjadła trochę i zaczęła zwiedzać mieszkanie. Trochę się zaniepokoiłam, kiedy przez dłuższy czas nie było jej słychać. Jasiek poszedł do łazienki i znalazł ją, tym razem nie za, ale w pralce... Wyciągnęliśmy ją stamtąd żeby się nie przyzwyczaiła. Rano kiedy się obudziłam kotka była w naszym łóżku przyniesiona przez Jasia. Nie wyglądało, żeby była niezadowolona z życia. Kiedy łóżko było ścielone, mała wpadła pod nie i właściwie przesiedziała tam większość dnia. Jasiek wywabił ją stamtąd za pomocą wstążki, do której przyczepione były spinacze do bielizny. Mała z jednej strony się bała, a z drugiej chciała się bawić. Wyskakiwała zza łóżka i jak stwierdzała, że jesteśmy zbyt blisko, wracała tam, chociaż coraz wolniej. W pewnym momencie zamiast pod łóżko uciekła na stół pod choinkę. Burknęliśmy, kiedy zaczęła drapać obrus, a ona najspokojniej w świecie zrobiła tam kupę... Nie byliśmy zachwyceni... Zebraliśmy gówienko, zanieśliśmy do kuwety do łazienki. Kiedy wróciliśmy, mała kryła się za drzewkiem. Jasiek, mimo jej dzielnej obrony, złapał ją i zaniósł do łazienki, żeby jej pokazać, gdzie powinna następnym razem załatwiać swoje potrzeby. Mała cały czas fukała i syczała, schowała się za muszlą toaletową. Kiedy ściągaliśmy obrus do prania, wróciła do swojej bezpiecznej kryjówki pod łóżko. Później jeszcze znaleźliśmy zupełnie przesikany polar Jaśka, ale jego już nie wykorzystywaliśmy do lekcji wychowawczych. Pod łóżkiem spędziła resztę dnia. W końcu Jasiek wyciągnął ją i włożył do jej koszyka, koło którego postawił miseczki z jedzeniem. Może coś zje.

Byłam dziś w banku. Tym razem pani nie robiła mi trudności w nadaniu przelewu. Musiałam poczekać, aż zdobędzie druk na przekaz zagraniczny, bo się skończyły, a nie mogła znaleźć na stronach banku. W końcu dostała e-mailem, wypełniłam, co mogłam, resztę wpisała pani. Powiedziała, że zostanie wysłanym w poniedziałek. Jasiek potem słusznie zauważył, że powinnam była domagać się dowodu zlecenia przelewu, ale może tym razem się uda.

Kita wykorzystała, że przez chwilę nikogo nie było w pokoju i znów uciekła pod łóżko...

O, przed chwilą wyszła spod łóżka. I nawet nie ucieka aż tak bardzo na nasz ruch. Zjadła resztę jedzenia, które dostała wcześniej, a które przed chwilą przestawiłam do niej pod łóżko, z miejsca, gdzie stało wcześniej. Przez chwilę mnie śledziła, kiedy ją prowadziłam końcem sznurka, kiedy doszła już dość daleko, zawróciła pod łóżko. Ale nie za głęboko i nie uciekła, kiedy zabierałam pustą miseczkę stojącą zaledwie z pół metra od niej. Przyniosłam jedzenie, postawiliśmy nie za daleko od niej, Jaś ją zaczął zachęcać. Kotka ruszyła w stronę żarełka, ale doszła do niego dopiero kiedy Jaś odszedł. No i je. Je rozglądając się dookoła, patrząc kontrolnie, czy ktoś nie ma czegoś przeciw, albo raczej czy ktoś nie ma tu złych zamiarów wobec niej. Rozgląda się coraz rzadziej, coraz bardziej je. Kilka razy przestawała, jakby wydawało jej się, że już starczy, po czym znowu zaczynała jeść. W końcu zdecydowała, że tyle to na prawdę dosyć, popiła wodą, choć podeszła do niej tak, żeby nie tylko zbliżyć , i zupełnie powoli, siadając i rozglądając się po drodze, wróciła pod łóżko.

Znowu wyszła. Tak na prawdę to nie wyszła, ale prawie: doszła do skraju łóżka i zaczęła kichać. I nie uciekła jak do niej przyszłam. Przestraszyła mnie tym kichaniem, ale to chyba tylko podłóżkowy kurz. No bo ona się myła i pewnie sporo tego kurzu się nawdychała ze swojego futerka. Ja położyłam się koło łóżka z wyciągniętą dłonią, ona krążyła dookoła mnie obcierała się o spód łóżka, ale uciekała na każdy ruch mojej dłoni. Mruczała, nawet podchodziła zupełnie blisko do mojej twarzy, obwąchiwała moją dłoń, ale nie pozwalała się nią pogładzić, choć wyglądało jakby miała ochotę, żeby ją pogłaskać. Tak jak z zabawą ze sznurkiem: "chciałabym, ale się boję". Przeszła się po okolicy, napiła wody, wymyła do końca , próbowała ostrzyć pazurki o stojący koło łóżka złżony parawan, ale kiedy on zaczął lecieć, a my z Jaśkiem rzuciliśmy się, żeby go zatrzymać, przestraszona kotka uciekła z powrotem pod łóżko. Zobaczymy, co będzie w nocy.