Niedziela, 3 października 2004
Domek, miły domek. Wreszcie u siebie i to na dłużej. Wpierw powrót z
Francji. Z odsieczą nam i naszym bambetlom przyjeżdżają Iza
z Karoliną no i oczywiście Władkiem i przestronnym Kangoo. Po drodze
oglądają Amsterdam i Brugię, nie obywa się bez dziwnych przygód,
przedziwnych ludzi. Ja zostawiam ich w Paryżu i wsiadam w samolot
(cudowny wynalazek, te tanie linie). Wcześniej kupuję piękny (na prawdę
był ładny) bukiet Cioci Wiridiannie, niestety nikogo nie ma w domu,
więc zostawiam go z liścikiem pod drzwiami. Proszę Jaśka, żeby
sprawdzał, czy bukiet jeszcze stoi, żeby doniósł mu wody. Oczywiście
nic z tego nie wychodzi, bo następnego dnia Jasiek zaocznie stwierdza,
że dla tych kwiatów i tak już za późno na wodę.
Z lotniska odbiera mnie mama z Maćkiem, następne kilka dni spędzam w
Malichach, przenoszę się na KEN już po powrocie Jaśka. Jaś zachwycony
byciem we własnym domku. Ciągle coś się dzieje, małe rzeczy do
załatwienia, w międzyczasie próbuję trochę remontować swoją szafę
kuchenną (kupiony chyba ze trzy lata temu na "Kole" trzyczęściowy
kuchenny kredens najprawdopodobniej niemiecki). Cały czas planujemy
wyjechać jeszcze gdzieś na chwilę. W końcu szef Jaśka każe mu się
zdeklarować, kiedy chce wziąć urlop - dwa tygodnie września. Robi się
chłodno, rezygnujemy z wyjazdu na rowery, łódki, w góry, z mojego
wymażonego "w Polskę". Dwa tygodnie w namiocie w zimnie i deszczu nie
bardzo nas przekonują, trzeba było jechać wcześniej. Ostatecznie
decydujemy się jechać na południe - Odessa i Krym.
Wsiadamy do pociągu prawie spóźnieni parę minut po 7, długich 8 godzin
wleczemy się przez Polskę. W Przemyślu wysiadamy z wagonu odstawionego
na bocznicę do zmiany podjazdów i i idziemy oglądać miasto - kompletny
zawrót głowy, muszę tam jeszcze wrócić. 25 godzin po odjeździe z Dworca
Centralnego dojeżdżamy do Odessy. Dzięki naszej "współpasażerce", pani
Elżbiecie, szybko udaje nam się znaleźć dość niedrogie, jak na Odessę,
lokum.
W Odessie spędzamy niecałe 3 dni. Miasto postsowieckie, widać że
niegdyś bardzo piękne. Zdobienia dziewiętnastowiecznych budynków
zatracają wdzięk pod licznymi byle jak nakładanymi jedna na drugą
warstwami farby. Między chodnikami a budynkami zamiast trawników i
kwietników drzewa wyrastające z gołej, wydeptanej ziemi. Trochę
budynków, których odnowa jest prowadzona znacznie staranniej, stare
boniowania, rzeźby zachowują dawny kształt. Tyle, że i na nich farba
odpada po przestawieniu rusztowań pod inną ścanę...
Najbardziej reprezentacyjne miejsce w mieście to Przymorski bulwar. Z
jednej strony neogotycki pałac, który według przewodnika miałby być
pałacem Tołstojów, a według Andrzeja, o czym mówi po naszym powrocie,
Brzozowskich. Stoi nad skarpą, niegdyś można było z niego oglądać
piękny widok na morze. Teraz panoramę przysłoniły nieprzycinane drzewa,
nie ma zresztą dużej straty - w dole portowe machiny i nowoczesny
wiadukt. W pałacu, ogrodzonym groźnym płotem i strzeżonym licznymi
kamerami, kończy się solidny remont. Wygląda pięknie, tylko ta
odpadająca już farba, ze środka świecące świetlówki. Piękny pałac
Woroncowa, gubernatora Noworosji w latach 1823-1844, wybitnego
człowieka, a do tego żonatego z Polką, Elżbietą z Branickich. Trzeba do
niego zejść po paru schodkach strzeżonych przez lwy. Nikt już się nie
boi ich spojrzenia zgubionego wieloma ciosami pędzlem, inne ciosy
odebrały im ogony. Pałac, niegdyś dom pionierów, teraz porzucony, przy
wejściu, na kawałku rusztowania, jeden człowiek samotnie zajmuje się
remontem. Dalej bulwar prowadzi do wielkich schodów uwiecznione w
słynnym "Pancerniku Patiomkin" które schodzą w kierunku nowoczesnego
budynku portu. Aleja, którą pod ostrzałem spadających kasztanów
dochodzimy do popiersia Puszkina z niewiadomych przyczyn przystrojonego
krwiścieczerwoną, pięcioramienną gwaizdą. Tłumy młodych par. Budynek
starej giełdy otoczony przez panów w garniturach wygiętych w dziwne
figury razem ze znoszonymi przez wiatr pannami-chmurkami otulonymi w
koronki i fotografów, którzy wymyślają, jaka poza będzie wisiała u
młodych w ramce w pokoju dziennym na pamiątkę przez kolejnych 50 lat
albo i dłużej. Niedaleko, koło opery, pałac ślubów. Pączek zapakowany w
wielką bezę i mały chudziaszek wypuszczają z dłoni białe gołąbki.
Oklaski. Gołąbki lecą w górę, żeby zaraz wrócić do stojącej obok
kobiety z klatką. W pobliżu gruba kobieta w szarym swetrze pod
pomarańczową kamizelą przestawia pomarańczowo-białe słupki i wskazuje
miejsca do parkowania mijającym się przystrojonym mercedesom.
Obowiązują dwa modele ozdób - albo dwie, wielkie złote obrączki, albo
młoda para. Zawsze wstążki i baloniki. Prawosławni biorą śluby w piątki
albo niedziele.
W mieście jeszcze stare tramwaje z kobiecinami przeciskającymi się w
tłumie: kto jeszcze nie kupił biletów, jak wszędzie na wschodzie i
tłumy rozjeżdżających się we wszystkie strony prywatnych busików
- marszrutek. Z trudem udaje się nam odnaleźć miejsce, którego odjeżdża
nasza - ludzie chętnie by pomogli, ale sami się gubią w mnóstwie
rozmaitych linii. Pałac Potockich z galerią malarstwa. Odnawiane
cerkwie, synagoga i żydowska restauracja, zamknięta ze względu na
piątek, świeżo postawiony, sfinansowany przez Syryjczyków wspaniały
meczet. Bezpańskie koty. Budki z kebabami, napojami, papierosami,
gazetami, chlebem... Bary, restauracje, ogródki na chodnikach. Sklepy
Hugo Bossa, Channel, United Colors of Benetton, uniwermagi. Wysokie
obcasy, wymylne pantofle, nienaganne makijaże, wielkie dekolty,
krótkie, obcisłe spódnice, baby w chustkach, arbuzy sprzedawane po 40
kopiejek z wielkiej sterty na chodnikach , suszone rybki od piwa,
młodzieńcy w skórzanych kurtkach z piwem w ręku, szachy z czasomierzami
pod pomnikiem Woroncowa i tłumki kibicujących starszych panów, kilka
skośnookich twarzy, dziury w ulicach, pomnik Mickiewicza o lisiej
twarzy na skwerku, wielki bazar w okolicach dworca, egzotyczne,
kolorowe owoce. I w końcu pociąg do Simferopola.
Jedziemy plackartą - wagon z miejscami leżącymi, ale bez przedziałów.
Rano lądujemy w stolicy Autonomii Krymskiej - nie ma dużo Tatarów, choć
jest mały, stary meczet z prośbą o wyłączanie komórek przed wejściem na
drzwiach. Idziemy bulwarem Lenina, mijamy czołg na postumencie, przy
którym grupka dziewcząt robi sobie pamiątkowe zdjęcia. Obok wielkiego
hotelu Moskwa w parku kolejny pałacyk Woroncowa. Szukamy Neapolu
Scytyjskiego - ruin miasta Scytów. Pytamy taksówkarza, nie umie nam
powiedzieć, nie wie, o czym mówimy. Pytamy miejscowych kobiet. Chodzą
tam na spacery z psami. Wspinamy się na górę wyrastającą w środku
miasta. Płaskowyż. Rozkladamy się na trawie, jemy winogrona, patrzymy
na pasące się niedaleko krowy i rozciągnięte pod nami miasto. Idziemy
dalej - resztki kamiennych murów i wzniesiony nie wiadomo kiedy
kamienny budynek. Marszrutka na dworzec, Nie ma elektriczki, więc
pytamy się konduktorki w pociągu z Moskwy, czy nie sprzedaje biletów do
Sewastopola. "Dziengi u was jest? Dogawarim sja." Mamy cały przedział
dla siebie na trwającą 2 godziny podróż, w tym chyba pół godziny
przejazdu po Sewastopolu poprzecinanym zatokami w których stacjonują
okręty wojenne i łodzie podwodne floty czarnomorskiej.
Trochę problemów z wybraniem kwatery - tłum ludzi rzuca się na nas,
przekonując, że widok na morze, że tanio, że wygodnie, że mogą pokazać
paszport, że syn może przyjechać samochodem po nas, że byli Polacy i
byli zadowoleni... Pani nas przekonuje mieszkaniem w centrum, wywozi
nas na nie bardzo dalekie, ale jednak przedmieścia. Jasiek zaczyna się
denerwować, pani się obraża, że jak się nie podoba, to może nas
zaprowadzić z powrotem na dworzec, w końcu obrażona odchodzi. Ja
wściekła na Jaśka, teraz on sam będzie walczył z tymi wszystkimi ludźmi
na dworcu, którzy tak bardzo chcą wynająć swoje pokoje, że przypominają
sępy walczące o łup. Ostatecznie lądujemy u miłego, starszego
małżeństwa przy głównym placu Sewastopolu. Pan był kiedyś marynarzem,
teraz ma dziwnie wykrzywiną dłoń i stopy. Pani częstuje nas
pysznym warieniem do herbaty, pan, gdy w nocy budzę się i idę do
łazieki, zapala światło w swoim pokoju, żebym miała jaśniej.
Ałupka. Jedziemy busikiem do Jałty, wypuszcza nas na szosie. Okazuje
się, że dzięki ignorancji chcących jak najlepiej współpasażerów musimy
przejść znaczny kawałek. Miejscowość bardzo wypoczynkowa rozciągnięta
między drzewami nad brzegiem morza. Dochodzimy do pałacu Woroncowa,
jego głównej rezydencji. Tworzony przez brytyjskich architektów (jego
ojciec był ambasadorem na wyspach), którzy nigdy nie byli na Krymie i
kierowali budową listownie, dał Churchillowi poczucie "bycia w domu",
gdy mieszkał w nim podczas konferencji jałtańskiej. Weszliśmy przez
bramę na wąską drogę prowadzącę między wysokimi, szarymi murami, jak w
średniowiecznej twierdzy. wszliśmy na dziedziniec. Z lewej strony, nad
fontanną dzikie góry, z prawej angielski ciemny, grafitowy zamek. Z
drugiej strony widok na morze, jasno oświetlona przez południowe słońce
orientalna fasada, napis po arabsku "Nie ma Boga nad Allaha",
niesamowite, rzeżbione wzory. Niżej sześć kamiennych lwów. No i do tego
jeszcze wnętrza...
Z Ałupki bierzemy autobus do Jałty. Chodzimy nadmorskim deptakiem.
Ludzie robią sobie zdjęcia na tle wielkiego brytyjskiego okrętu Oriana.
Wjeżdżamy kolejką linową nad całym miastem. Szwędamy się jeszcze
chwilę, robi się ciemno więc jedziemy na dworzec autobusowy. Tłum do
kasy. Najbliższy autobus z wolnymi miejscami do Sewastopola za półtorej
godziny. Trudno, poczekamy, nie mamy wyboru.
Następnego dnia poniedziałek. Siedzimy w Sewastopolu, odwiedzamy
Chersonez Taurydzki, pozostałości wielkiego, greckiego miasta. Stamtąd
na plażę. Płacimy za leżaki w cieniu i czytamy książki zagryzając
czeburiokami (duży, smażony pieróg) zastanawiając się nad tym, co tych
wszystkich ludzi bawi w poceniu się na słońcu. Spacerujemy po mieście,
nie zobaczymy "Panoramy Sewastopolskiej" - obrazu pokazującego
oblężenie miasta w czasie wojny krymskiej 1854, bo w poniedziałek
nieczynne. Przepływamy zatokę na stateczku, który służy miejscowym za
tramwaj. Idziemy do knajpy na herbatę. Jest pozycja "goriacij
szokolad", zamawiamy dwa., prosimy, żeby były z bitą śmietaną -
śmietana może być tylko oddzielnie. Pani jest zdziwiona, że nie chcemy
nic innego do picia. Po dłuższym czasie przynosi dwie mikro filiżanki z
czekoladą. Z rozpuszczoną, gęstą czekoladą. No nic, będziemy mieć nie
czekoladę ze śmietaną, ale śmietanę z czekoladą. Za jakiś czas
dostajemy pucharek z białym kremem. O konsystencji masła i słodkim
mdłym smaku. Poprosiliśmy o herbatę, czarną herbatę. Dostałam
jaśminową, ale jakoś mi to nie przeszkadzało, byłam nawet bardzo
zadowolona.
Bakczysaraj. Stolica chanów krymskich. Pałac nie poraża swoją
architekturą ani wielkością, jak zachodnie. Namiastka sprzętów
zachowanych wystarczy, żeby obudzić wyobraźnię i zobaczyć, jak ten
pałac musiał wyglądać te 450 lat temu. Dużo kameralniejszy, ale na
pewno przyjemniejszy do życia niż Wersal z tymi wszystkimi poduszkami,
dywanami, fontankami, roślinami... Obok Bakczysaraju klasztor wykuty w
skale, mnisi mieszkają w celach z tylko jedną wybudowaną przez ludzi
ścianą. Nie dochodzimy do skalnego miasta Chufut-Kale, bo zmierzcha.
Jedziemy na dworzec. W kasie autobusowej dowiadujemy się, że dziś
wieczorem autobusów nie ma, rozkład jest nieistotny. Pociąg,
elektriczka, będzie za trzy godziny. A co tam, pojedziemy taksówką,
potem przepłyniemy stateczkiem na drugą stronę zatoki i będziemy w domu.
Góry. Busem do Jałty, Dalej kolejny bus. Za oknami brzeg morza, słynny
Ajudah, bardzo ładnie położona Ałuszta, potem droga przez góry. Po
wędrówkach podmiejskim trolejbusem (ma trasę chyba ponad 40 km) tam i z
powrotem, lądujemy w schronisku na Przełęczy Angarskiej. Pokój z
dwoma łóżkami, spać będziemy w śpiworach, woda z kranu na dworze.
Niestety w sklepiku nie ma nic ciepłego, jemy purre z polską kiełbasą.
Wycieczka do trolejbusem potem spacerem do czerwonej jaskini. W jaskini
przewodnik, który opowiada historie o płynącej w jaskini rzece, które
tylko połowicznie rozumiemy. Wracamy po ciemku, podrzuca nas do
trolejbusu niezatrzymywany przez nas nawet autostop. Następnego dnia
mamy iść na Czatyrdah, ale rano leje. Mimo rad pani ze sklepiku idziemy
w górę, wychodzimy ponad las, idziemy jeszcze trochę, przerwa na
batonik, nadchodzą czarne chmury, więc się wycofujemy. Po drodze
trafiamy jeszcze na cudne jeziorko leśne, wydaje się, że w lesie
powinna nam mignąć biała postać druida. Następnego dnia cudna pogoda,
błękitne niebo. Tym razem udaje nam się zdobyć szczyt, z którego
widzimy zamglony Czatyrdah. Wracamy zmęczeni, ale zadowoleni.
Zjeżdżamy trolejbusem do Symferopolu. Jest za późno na znalezienie
kwartery, bo tego dnia nie przyjeżdżają już żadne pociągi. Śpimy na
dworcu w pewnego rodzaju dworcowym hotelu. Pokoje czyściutkie i
bardzo starannie urządzone, dodatkowo płatny prysznic, na którym nam
specjalnie zależało. Tyle, że przez całą noc słyszeliśmy dworcowe
komunikaty. Rano śniadanie, wycieczka do miasta po zakupy na drogę,
plackarta do Lwowa - 25 godzin w pociągu. We Lwowie busik do Medyki.
Nieprzyjemna przejście piesze z tłumem "mrówek". Tłum chętnych na
nieduży busik do Przemyśla. Najgorsza część podróży. Nie ma dobrego
połączenia z Warszawą. Czekamy na pociąg do Łowicza, w Łowiczu znów
czekanie, kilka minut przed szóstą jesteśmy w Warszawie na dworcu.
Metro, kąpiel i w końcu własne łóżeczko. Jak miło.
Tydzień do początku zajęć. Dwa dni spędzone z mamą na wycieczkach do
Ikei i nie tylko. Długie dyskusje. Zwrto jednych, ostateczna decyzja co
do zasłon. Szycie zasłon, trochę czasu dla szafy. Jestem wściekła na
biednego Jaśka, który nie może się bronić, ale właśnie za to, że go nie
ma i że to ja wale tym młotkiem, że gwóźdź nie chce się przebić przez
sklejkę, że trafiłam w palec - na szczęście lekko, że nie umiem, nie
mam siły zrobić tego lepiej, ładniej. Sobota - wycieczka rowerowa,
zakupy, obiad u Świdrów. Spóźnieni lecimy do kina, Jasiek nie ma biletu
na metro, kiosk zamknięty. Dojeżdżam sama do kina, tam przed wejściem
czekają Agnieszka z Sebastianem, w środku Mania. Pan osobiście skasował
naszą rezerwację, którą pani, po specjalnym telefonie, obiecała
przedłużyć do końca. Jasiek wpada 5 minut po mnie - nie ma się co
spieszyć, nie ma naszych biletów. Idziemy do innego kina - biedna
Mania, bo już strasznie późno się zrobiło. "Terminal" w Atlanticu.
Odprowadzamy Sebastianów do samochodu. Będą rodzicami. Gratulacje!!!
Rzeczywiście, nawet już trochę widać. To nie jest takie wielkie
zaskoczenie, nawet się ostatnio kogoś pytałam, ale nie puścił pary z
ust. Będzie nowy, mały człowieczek. No, nie wiem, co napisać. Bardzo
się cieszę.
Dzisiaj wycieczka rowerowa z Kubusiami - las Kabacki,
Konstancin - baaardzo przyjemnie, tego mi było trzeba. Potem wspólny
obiad u nas. Przyjemny dzień.
|
Środa,
13 października 2004
Spotykam się z tatą i Władkiem, który wrócił z Paryża przed
dwoma dniami. Jedziemy po mamę i dalej razem do Dańkowa. Tam, u cioci
Anny, mnóstwo osób, wielki obiad. Po pysznym barszczu, po schabie ze
śliwkami, pan Henryk oprowadza nas po gospodarstwie. Oglądamy z
zewnątrz piękną gorzelnie z początku XX wieku, mijamy pół wieku starszy
klasycystyczny budynek, niestety w nie najlepszym stanie, budynek,
gdzie
po raz pierwszy na ziemiach polskich prowadzono regularną hodowlę zbóż.
Później zaglądamy do krów, później cielaczki, mnóstwo cielaczków.
Widać, jaką radość sprawiają panu Henrykowi - do nich ucieka, jak ma
dosyć wszystkich nieprzyjemnych przyziemności. Czuję się strasznym
mieszczuchem, strasznie mało wiem o tych wszystkich "gospodarskich"
rzeczach, jak co działa, co do czego służy. Ciocia Anna mówi, że
hodowcy krów mają tu maszynkę do wyciągania rodzących się cielaków -
obwiązuje się nogi takiego maleństwa i kręci się korbę. Budzi to we
mnie sprzeczne uczucia, zwłaszcza po lekturach i dyskusjach o
postępie na seminarium. Później idziemy przez park nad rzekę. Na koniec
siadamy w cieple, przy kominku. Wiem, że to spaczony wizerunek wsi, ale
nawet się zaczynam zastanawiać, czy takie życie by mi się nie podobało.
Mama śmieje się, że mogę sobie spokojnie ryzykować takie rozważania,
wiedząc, że z Jaśkiem wszelkie tego typu projekty to zupełna
abstrakcja. Pewnie ma rację. Nie zmienia to faktu, że coraz większą
frajdę sprawiają mi wypady poza miasto.
|
Wtorek,
30 listopada 2004
Jestem pewna, że dopisywałam coś od 13 października. Może komputer mi
się zawiesił zanim zdążyłam zachować, a może po prostu zrezygnowałam,
zajęłam się czymś innym... W każdym razie to było à propos wyborów na
Ukrainie. Oczywiście popieramy wolną Ukrainę, znacznie dumniej niż
dotychczas noszę swoją pomarańczową czapkę i pomarańczowe rękawiczki.
Nawet złapała mnie pani z
Reutersa z pytaniem, czy to dla Ukrainy. "Też" odpowiedziałam. Jasiek
przyczepił sobie do plecaka pomarańczowy kawał materiału i wywiesił
pomarańczową flagę. Bardzo długo kombinował jak zrobić, żeby wiatr jej
nie zwiewał. W końcu wymyślił wczoraj (zaczął chyba w zeszły
poniedziałek). W zeszłym tygodniu był też na manifestacji. W sobotę
razem z Magdą poszliśmy we trójkę na proukraiński koncert pod pomnikiem
Piłsudskiego: mokliśmy, marzliśmy, ale przede wszystkim skandowaliśmy:
"Ukraina bez Putina" i inne takie.
Z innej beczki. Właśnie dostałam takiego maila od kolegi Jaśka.
Zastanawiam się, czy to jakieś ostrzeżenie, czy co: "O trzeciej w nocy
ONA po cichutku wymknęła się z małżeńskiego łoża do
sąsiedniego pokoju. Klawiaturą rozbiła 19-calowy monitor, wszystkie
płyty CD porysowała i podeptała swoimi pantoflami. Komputer
wyrzuciła przez okno a drukarkę utopiła w wannie.
Potem wróciła do sypialni, do ciepłej pościeli i przytuliła się z
miłością do boku swego nic niepodejrzewającego, śpiącego męża, o którym
była przeświadczona, że już teraz cały wolny czas będzie przeznaczał na
ich miłość. ........ Do końca życia zostały JEJ jeszcze cztery
godziny..."
|
Wtorek,
21 grudnia 2004
Dziś Jacek został magistrem - gratulacje. Oprócz tego dzień powrotów -
przyleciał Mateusz, w IH UW pojawiła sie Maryśka. No i nie udało mi się
dotrzeć do AGADu, który zajmował istotne miejsce w planie na dziś. Za
to zgodnie z planem udało mi się dotrzeć do banku. Z tym bankiem to
dłuższa historia./
W lipcu znalazłam przez jakiś serwis internetowy skupiający mnóstwo
mniejszych antykwariatów z różnych krajów europejskich ciekawą dla mnie
książkę. Sprzedawali ją w Niemczech. Wysłałam do antykwariatu maila z
pytaniem o tą książkę, o szczegóły ewentualnej dostawy. Jak dostałam
odpowiedź zapłaciłam kartą za pośrednictwem owego serwisu. Wpierw
dostałam wiadomość, że niestety operacja została skasowana, ponieważ
książka została już gdzieś wysłana. Dwa dni później dostałam książkę.
Dalej przeprosiny za bałagan i prośbę o uregulowanie należności. Miałam
wysłać dane mojej karty e-mailem. Na moją uwagę, że nie jest to nazbyt
bezpieczny sposób przekazywania poufnych informacji, dowiedziałam się,
że mogę je podzielić na kilka maili. Nie przekonali mnie nie mówiąc już
o uwrażliwionym na tego typu kwestie bezpieczeństwa Jaśku (fachowa
wiedza informatyczna nie koniecznie zwiększa zaufanie w możliwości
sieci, a może raczej wzmacnia, ale w możliwości ludzi). Po dłuższej
wymianie listów elektronicznych ustaliliśmy, że zapłacę przelewem,
którego koszty oni poniosą. Poszłam do najbliższej (moją macierzystą
był
oddział w Nancy) placówki Crédit Lyonnais i zleciłam przelew. Wszystko
było ok. Przy okazji dopytałam się o szczegóły dotyczące zamknięcia
konta. Tego samego dnia, a może następnego, wysłałam do Nancy list z
prośbą o zamknięcie mojego konta z dniem 31 sierpnia i przelanie
resztek pieniędzy na konto Władka. Był początek sierpnia.
Wyliczyłam ile pieniędzy mogę wydać, żeby starczyło jeszcze na przelew
i w ciągu najbliższych tygodni niemal wyczyściłam konto. Co jakiś czas
sprawdzałam stan mojego przelewu - cały czas nic nie poszło. W końcu
wysłałam, poprzez wspaniały system internetowy banku, który umożliwia
dokonywanie prawie wszystkich podstawowych operacji, pytanie, co się
stało z moim przekazem do Niemiec. Wysłałam tych maili kilka, nie
dostałam jednak żadnej rozsądnej odpowiedzi, poza tym, że wiadomość
została przekazana do odpowiednich organów. Potem przeprowadzka, powrót
do Warszawy, maile bez odpowiedzi. W końcu ostatniego dnia sierpnia
zadzwoniłam do Nancy. Pani jak zwykle była miła, powiedziała, że
wróciła z urlopu i znalazła moje wiadomości na stole. Spytałam, co się
dzieje z moim przelewem. Pani powiedziała, że nie mógł zostać
zrealizowany, ponieważ zamknięcie konta kosztuje 20 czy 25 euro (dziś
już nie pamiętam dokładnie) i gdyby został zrealizowany zabrakło by
tych pieniędzy. Na moje pytanie, czemu nikt mi nie powiedział o tych
kosztach, pani,która także nie udzieliła mi tej informacji, gdy pytałam
jej o szczegóły likwidacji konta przy jego zakładaniu, powiedziała, że
zupełnie nie rozumie, czemu w Paryżu nic mi o tym nie powiedzieli.
Czemu uznano, że to właśnie przelew ma nie zostać zrealizowany, a nie
odmówiono mi którejś późniejszej płatności kartą niestety się nie
dowiedziałam. Zadałam jednak pytanie o te maile z pytaniami, które
słałam przez ten wspaniały, wszechmocny system bankowości
elektronicznej. Pani powiedziała, że nie mogła mi odpowiedzieć.
Dlaczego? Bo nie miała jak. Jak to? Przecież skoro wysłałam maile, to
był tam mój adres internetowy. No bo nie mogła. Bo oni nie mają
internetu. Załamałam się. (Przy okazji w tej samej agencji walczyłam z
zablokowaną kartą płatniczą - francuskie karty blokują się przy drugiej
błędnej próbie. Pani uznała, że skoro zablokowałam kartę w sklepie, to
powinnam móc za jej pomocą wyciągnąć pieniądze z bankomatu i kazała mi
biec do niego, mimo, że próbowałam jeszcze przed wejściem do banku.
Była bardzo zaskoczona, że nie zadziałała. Ostatecznie stwierdziła, że
trzeba i wyrobić nową kartę. No ale jeśli ta jest zablokowana, to może
nowa też będzie? - zaczęła się zastanawiać i w końcu postanowiła
zadzwonić do "instancji wyższej". Cześć, cześć, ja właśnie jestem w
agencji takiej a takiej, mam problem taki i taki, tak, tu jest maszyna
do odblokowywania kart, ale nikt jej nie umie używać, a z resztą i tak
jest zepsuta. Słuchaj, mam do ciebie pytanie...") Poprosiłam więc
Władka, żeby przelał te pieniądze za książkę do Niemiec. Władek
powiedział, że był i zrobił. Dobra, z głowy. Co prawda głupio, że z
takim przesunięciem, ale zawsze. W listopadzie przyszedł list, że
książka nie jest opłacona. Cóż, nie byłam szczęśliwa z tej informacji.
Mail do pana z buchalterii, że to chyba jakaś pomyłka, bo to i tamto, i
żeby sprawdził. Powiedział, że nie została zapłacona. Do Władka.
Władek, w Warszawie od jakiegoś czasu, nie ma wyciągu za ten
okres, bo wyrzucił, w internecie nie może sprawdzić, bo to było zbyt
dawno, w jego agencji nie podnoszą telefonu. Smutno. Więc jeszcze jeden
mail do pana z niemieckiej buchalterii z prośbą, żeby sprawdził, bo to
przekaz powinien był być od Władka i w tytule pewnie był umieszczony
tytuł książki, a nie numer zamówienia. Po kilku dniach mail, nic nie
przyszło.
W końcu dziś doszłam do mojego banku, Lukasbanku. Po odsiedzeniu
swojego w kolejce miła pani, czym może służyć. Chciałabym złożyć
dyspozycję międzynarodowego przelewu. Pani mniej miła, liczy na
kalkulatorze, czy na pewno starczy mi pieniędzy, bo ostatnio to konto
mało zasobne. W końcu po zgubieniu się w kalkulacjach, stwierdza, że
powinno starczyć. Ale tłumaczy, że to skomplikowane, że będzie musiała
jeszcze do mnie dzwonić, że nie wiadomo według jakiego kursu to będzie
liczone itd. itp., że potrwa trzy tygodnie w końcu, a to strasznie
długo. Ja mówię trudno, nie mam wyboru. Pani podejmuje jeszcze ostatnią
próbę usiłując odesłać mnie do jakiegoś banku, który jest
wyspecjalizowany w przelewach międzynarodowych, w końcu załamana idzie
po formularz. W formularzu ileś bezsensownych rubryk, np. poza nazwą
adres odbiorcy. Wydaje mi się, że ten formularz (oryginał, bo pani dla
mnie do wypełnienia robi fotokopię) starszy od powstania tego banku. Po
co oni wymyślają te systemy ujednolicania numerów kont, już nie wiem,
czy europejskie, czy światowe, jeśli i tak chcą takich głupot. No i
właśnie, tak kratka na numer konta. Mówę pani, że dwadzieścia cyfr to
tam się nie zmieści. Pani każe mi próbować. Mówię, że to niemożliwe,
ale posłusznie wpisuję. Stawiam małe cyferki, ale jednak staram się,
żeby były czytelne. Dochodzę trochę dalej niż do połowy. Niczym dumny
uczeń pierwszej klasy pokazuje pani moje dzieło, dodając, że to
niemożliwe, żeby zmieścić tu cały numer. Pani każe mi próbować. Ja
tłumaczę, że choćbym nie wiem jak się starała, to i tak nic nie
wskóram, a nie mam gdzie "wyjść" poza rubryczkę. Pani nie słyszy, nie
patrzy. Niech pani próbuje, mówi. Z niedowierzaniem patrzę jej w oczy i
jeszcze raz, zupełnie spokojnie i po-wo-lut-ku tłumaczę, że nie ma
takiej fizycznej możliwości. W oczach pani zapalają się ogniki dumy: A
nie mówiłam, że będą problemy!? Już się zaczynają. I ucieka. Udało mi
się ją złapać przy maszynie do xero, gdy kopiowała dla mnie jeszcze raz
ten formularz, uważając widocznie, że nie byłam pilną uczennicą i że
będę tam siedzieć, dopóki nie nabiorę biegłości w ściskaniu cyferek do
rozmiarów mikro, dzięki czemu zmieszczą się one do odpowiedniej
rubryczki. Mówię, że ja może jednak sobie pójdę, skoro to taki wielki
problem, a właściwie, ze względów technicznych, niemożliwość zlecenie
przelewu. Pytam, gdzie mogę nadać ten przelew. Pani wskazuje mi dwa
niemieckie banki, które, według niej, specjalizują się tego typu
działaniach. Trochę przypadkiem niewiele później znajduję się koło
jednego z nich. Oczywiście nie mogę nadać tam pieniędzy do Niemiec,
skoro nie mam u nich konta. Nie jestem ani zaskoczona, ani zła. Cieszę
się co najwyżej, że nie jechałam tam specjalnie, no i że miałam kogo
spytać przed odstaniem w kolejce. Jutro pójdę na pocztę i nadam ten
nieszczęsne pieniądze, a potem to chyba pójdę się upić. No bo właściwie
moje życie straci chyba sens i wszelkie emocje, skoro uda mi się
zapłacić wreszcie za tą książkę. No, zawsze mogę jeszcze liczyć na
Pocztę Polską., że nie dostarczy pieniędzy, albo na pana z niemieckiej
buchalterii, że ich nadejścia nie zauważy i znów będzie słał mi listy
po niemiecku z upomnieniami. Na co oczekiwaniem będę wypełniać cały mój
czas. I jeszcze jedno. Coś mnie podkusiło, żeby założyć konto w
Lukasbanku, ignorując ten mały dopisek Grupa Crédit Agricole na którejś
ulotce.
|
Czwartek,
23 grudnia 2004
Poczta Polska nie ma podpisanej umowy z Niemcami. Nie mogę przesłać
pieniędzy do Niemiec pocztą. Nie jestem zachwycona.
Pożyczamy od mamy samochód. Będzie nam wygodniej odbywać świąteczne
podróże.
Wieczorem piekę ciasta: quasi-piernik z jabłkiem i tartę cytrynową.
Wypróbowuję nową silikonową formę, z której rzeczywiście łatwo wychodzi
ciasto. Gorzej, że spód do tarty tak kruchy, że ciasto w ogóle nie jest
sztywne i straszliwie się wygina. Do tego przeraźliwie kwaśne. Ale
Jaśkowi i tak smakuje i później zbierze ileś pochwał (może dla
kontrastu z generalną świąteczną słodkością).
|
Piątek,
24 grudnia 2004
Wigilia. Wstajemy oczywiście straszliwie późno. Śniadanie, kilka rzecz
do załatwienia. Dzwonimy w sprawie kotka. Niedługo wcześniej Jasiek
dostał od koleżanki e-mail z wiadomością o dorosłym rudym kocie, który
stracił panią. Próbowaliśmy już wczoraj telefonować do koleżanki, ale
się nam nie udało, w końcu dzwonimy pod podany w liście numer. Kot już
znalazł nowy dom. Dobrze dla kota, ale mi trochę smutno, że to nie nasz
dom.
Zanim pojedziemy do Otwocka chcemy kupić choinkę, bo wcześniej jakoś
nie zdążyliśmy - albo było za wcześnie, albo nie było nas w okolicach
domu w godzinach handlowych, albo śnieżyło. Pod naszym domem rozebrano
"choinkową zagrodę" i na naszych oczach sprzedawano ostatnie drzewko -
i tak byłoby dla nas za duże. Wsiadamy do samochodu. Tu same giganty, w
Obi się już skończyły, przed Tesco nie ma śladu po choinkach. Chcemy
wracać do domu, bo nuż strasznie późno, a trzeba się jeszcze przebrać
(szczęśliwie prezenty popakowaliśmy w nocy, Jaś wszystko przygotował w
torbach do wzięcia). Ale z rozpędu nie skręcamy w naszą ulicę,
dojeżdżamy do SGGW i tam zgodnie z przewidywaniami jeszcze mnóstwo
choinek, do wyboru, do koloru. No tak, jedyna instytucje szczerze
nastawiona na zysk w tej okolicy.
Choinka na dach, do domu, wstawiamy ją na stół, wieszamy dwie bombki i
aniołka na czubek, przebieramy się szybko, podmalowuję oczy w
samochodzie na parkingu, gdy Jasiek idzie po swoją Babi. Upychamy się w
Clio z mamą Jaśka i Lechem i pięcioma tysiącami paczek z jedzeniem i
prezentami i jedziemy do Otwocka. Tam, u cioci Marty, ciocia Ika, która
przyjechała na święta ze Szwecji po raz pierwszy od wielu, wielu lat,
Inga z Dominikiem i dziećmi/ Przez chwilę nawet Mikołaj. No i
oczywiście mnóstwo jedzenia, wiele rodzajów ryb: po grecku, po
żydowsku, smażone, kutia, ciasta, torty, a w końcu prezenty. Przed
dziewiątą pakujemy się do auta, tym razem bez Babi, zostawiamy mamę i
Lecha w Warszawie, sami jedziemy do Malich, gdzie całe rodzeństwo mamy,
tłum dzieciaków, Babi, Heje, wszyscy. Co za święta!
|
Sobota,
25 grudnia 2004
Obiad w Malichach, w bardziej "kameralnym" gronie: Mama,
Babi, Maciek, Heja z Andrzejem i Frankiem, no i my. Lenistwo.
Po powrocie do domu ubieramy z Jaśkiem naszą choinkę do końca,
ustawiamy nigryjską szopkę (zeszłoroczny nabytek), zapalamy lampki,
kilka świeczek. Jest ślicznie.
Zaciągam Jaśka do kościoła. Niestety kazanie nie jest nadzwyczajne.
|
Niedziela,
26 grudnia 2004
Znów zwlekamy się z łóżka nieprzyzwoicie późno. Wielkie
śniadanie. Znów namawiam Jaśka na mszę, idziemy do Dominikanów.
Niestety, kazanie znowu nie najlepsze. Jasiek jest zawiedziony
rozsławionymi Dominikanami. No i jak mam go przekonywać, żeby chodził
ze mną do kościoła, jak co raz, to gorzej.
Obiad u mamy Jaśka, potem przenosimy się do Otwocka, gdzie znów tłum,
większy niż poprzednim razem, bo co prawda nie ma Ingi, ale za to
przyszła ciocia Ania z Czarkiem i Kamilą i z Agatą i Staszkiem i pan
Karol z córką, Anią.
|
Czwartek,
30 grudnia 2004
Wczoraj w końcu zadzwoniliśmy do Kociego Azylu (tak na
prawdę próbowaliśmy od jakichś trzech dni, ale nie udawało nam się
dodzwonić) i pojechaliśmy do Konstancina. Przez dłuższą chwilę staliśmy
przed furtką czekając, aż ktoś nam otworzy, w końcu jedna pani
powiedziała nam, że już woła, czekaliśmy jeszcze chwilę, przeszła
jeszcze raz czy dwa, potem wyszła inna pani, pokazała nam, żebyśmy
przeszli do innej furtki, "My dzwoniliśmy, umawialiśmy, w sprawie...",
pani nie zwlekając nam otworzyła, tędy proszę, jeden pokoik, "czy
kotek, czy kotka, czy ważne jaki kolor? chodźcie tędy, o tu są, one są
leczone, dlatego w klatkach, o ten, jak się łasi, o, ta już kończy
leczenie, no, spokojnie, ona śliczna jest, to głównie dziewczynki są, a
państwu chodzi o jakiś specjalnie kolor, a tak, o, panie Staszku, czy
mógłby pan jeszcze..., przepraszam, ach, tak, oczywiście, nie ma
sprawy". Pani Irena wyszła za panem Staszkiem, istny kocioł, nic
dziwnego w miejscu gdzie mieszka 400 kotów. Zostaliśmy sami w pokoju z
klatkami, w których siedziały małe wystraszone kotki, odizolowane na
czas leczenia i "dojścia do siebie", co jakiś czas ktoś przechodził.
Jaś otworzył klatkę z kotką, która nam się spodobała, ta zaczęła syczeć
przerażona, Jaś cofnął rękę, zamknął klatkę. Za jakiś czas spróbował
znowu, wziął maleństwo na ręce, zaczął głaskać, trzymając jednocześnie,
żeby nie uciekła. Pojawiła się pani Irena z dwoma wolontariuszkami i
innymi małymi kotkami. "My weźmiemy tą". Jedna z wolontariuszek, pani
koło 50-tki, chwaliła Jaśka za podejście do kotki, którą cały czas
głaskał trzymając na rękach, powiedziała, że wzięła braciszka małej.
Wszystkie zachwycały się jej ślicznym, grafitowym futerkiem, chociaż
oczywiście mówiły i o innych kotkach. Pani wolontariuszka otworzyła
drzwi do kociego pokoju, jednego z kilku, które pani Irena oddała ze
swojego domu zwierzętom. Tam tłum zwierząt, część podbiegła do drzwi,
różniaste, śliczne, albo pół-kaleki, wszystkie po przejściach. Na
przykład piękny, wielki syjam chowający się pod stołem, albo siadający
z dala od ludzi na parapecie. Pani Irena pojawiała się i znikała. W
końcu powiedziała nam, co i jak, na co chorowała, jak trzeba leczyć
ślady po grzybicy, kiedy podać środek na tasiemca. Ja przejęłam małą i
głaskałam ją, bez specjalnych buntów z jej strony. Wypełniliśmy
dokument adopcyjny, włożyliśmy małą do koszyka-transportera, który
kupiliśmy jadąc tam, zastanawialiśmy się, jak zabezpieczyć nasz balkon,
żeby nie mogła z niego wypaść, wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy. Mała
zwinięta na końcu koszyka w końcu się trochę rozluźniła, usiadła,
zaczęła się trochę rozglądać, miauknęła kilka razy. Zatrzymaliśmy się
przy sklepie ZOO, wzięliśmy koszyk ze sobą, ale kociczka nie chciała
nawet wystawić nosa. Z kuwetą, żwirkiem, zapasem jedzenia, zabawkami, w
tym dość makabryczną myszką-grzechotką (choć nie tak makabryczną jak
biała myszka) i z kotką przede wszystkim dojechaliśmy do domu. Mała nie
chciała wyjść z koszyka, nie zainteresowały jej postawione obok
miseczki z wodą i jedzeniem, ani zabawkami. W pewnym momencie, kiedy
poszłam do łazienki, usłyszałam hałas zza pralki. Mała sama wyszła z
koszyka, ale tylko po to, żeby wejść w jeszcze ciemniejszy i
ciaśniejszy kąt. Jasiek na początku stwierdził, że sama musi się
nauczyć wychodzić z takich miejsc w końcu wyciągnął ją stamtąd.
Spokojnie siedziała głaskana u niego za pazuchą. Potem u mnie na
kolanach zawinięta w stary polar Jaśka. Wieczorem znowu wylądowała w
swoim koszyku, próbowaliśmy się z nią trochę pobawić majtając sztuczną
myszką czy czerwoną wstążką, ale za bardzo się bała. Kiedy poszliśmy
spać wychyliła się ze swojej kryjówki, chwyciła myszkę i wróciła. Potem
było tylko widać i słychać latającą zabawkę po całym koszyku. W końcu
zabawa ją znudziła, wyszła ze swojego królestwa, zjadła trochę i
zaczęła zwiedzać mieszkanie. Trochę się zaniepokoiłam, kiedy przez
dłuższy czas nie było jej słychać. Jasiek poszedł do łazienki i znalazł
ją, tym razem nie za, ale w pralce... Wyciągnęliśmy ją stamtąd żeby się
nie przyzwyczaiła. Rano kiedy się obudziłam kotka była w naszym łóżku
przyniesiona przez Jasia. Nie wyglądało, żeby była niezadowolona z
życia. Kiedy łóżko było ścielone, mała wpadła pod nie i właściwie
przesiedziała tam większość dnia. Jasiek wywabił ją stamtąd za pomocą
wstążki, do której przyczepione były spinacze do bielizny. Mała z
jednej strony się bała, a z drugiej chciała się bawić. Wyskakiwała zza
łóżka i jak stwierdzała, że jesteśmy zbyt blisko, wracała tam, chociaż
coraz wolniej. W pewnym momencie zamiast pod łóżko uciekła na stół pod
choinkę. Burknęliśmy, kiedy zaczęła drapać obrus, a ona najspokojniej w
świecie zrobiła tam kupę... Nie byliśmy zachwyceni... Zebraliśmy
gówienko, zanieśliśmy do kuwety do łazienki. Kiedy wróciliśmy, mała
kryła się za drzewkiem. Jasiek, mimo jej dzielnej obrony, złapał ją i
zaniósł do łazienki, żeby jej pokazać, gdzie powinna następnym razem
załatwiać swoje potrzeby. Mała cały czas fukała i syczała, schowała się
za muszlą toaletową. Kiedy ściągaliśmy obrus do prania, wróciła do
swojej bezpiecznej kryjówki pod łóżko. Później jeszcze znaleźliśmy
zupełnie przesikany polar Jaśka, ale jego już nie wykorzystywaliśmy do
lekcji wychowawczych. Pod łóżkiem spędziła resztę dnia. W końcu Jasiek
wyciągnął ją i włożył do jej koszyka, koło którego postawił miseczki z
jedzeniem. Może coś zje.
Byłam dziś w banku. Tym razem pani nie robiła mi trudności w nadaniu
przelewu. Musiałam poczekać, aż zdobędzie druk na przekaz zagraniczny,
bo się skończyły, a nie mogła znaleźć na stronach banku. W końcu
dostała e-mailem, wypełniłam, co mogłam, resztę wpisała pani.
Powiedziała, że zostanie wysłanym w poniedziałek. Jasiek potem słusznie
zauważył, że powinnam była domagać się dowodu zlecenia przelewu, ale
może tym razem się uda.
Kita wykorzystała, że przez chwilę nikogo nie było w pokoju i znów
uciekła pod łóżko...
O, przed chwilą wyszła spod łóżka. I nawet nie ucieka aż tak bardzo na
nasz ruch. Zjadła resztę jedzenia, które dostała wcześniej, a które
przed chwilą przestawiłam do niej pod łóżko, z miejsca, gdzie stało
wcześniej. Przez chwilę mnie śledziła, kiedy ją prowadziłam końcem
sznurka, kiedy doszła już dość daleko, zawróciła pod łóżko. Ale nie za
głęboko i nie uciekła, kiedy zabierałam pustą miseczkę stojącą zaledwie
z pół metra od niej. Przyniosłam jedzenie, postawiliśmy nie za daleko
od niej, Jaś ją zaczął zachęcać. Kotka ruszyła w stronę żarełka, ale
doszła do niego dopiero kiedy Jaś odszedł. No i je. Je rozglądając się
dookoła, patrząc kontrolnie, czy ktoś nie ma czegoś przeciw, albo
raczej czy ktoś nie ma tu złych zamiarów wobec niej. Rozgląda się coraz
rzadziej, coraz bardziej je. Kilka razy przestawała, jakby wydawało jej
się, że już starczy, po czym znowu zaczynała jeść. W końcu zdecydowała,
że tyle to na prawdę dosyć, popiła wodą, choć podeszła do niej tak,
żeby nie tylko zbliżyć , i zupełnie powoli, siadając i rozglądając się
po drodze, wróciła pod łóżko.
Znowu wyszła. Tak na prawdę to nie wyszła, ale prawie: doszła do skraju
łóżka i zaczęła kichać. I nie uciekła jak do niej przyszłam.
Przestraszyła mnie tym kichaniem, ale to chyba tylko podłóżkowy kurz.
No bo ona się myła i pewnie sporo tego kurzu się nawdychała ze swojego
futerka. Ja położyłam się koło łóżka z wyciągniętą dłonią, ona krążyła
dookoła mnie obcierała się o spód łóżka, ale uciekała na każdy ruch
mojej dłoni. Mruczała, nawet podchodziła zupełnie blisko do mojej
twarzy, obwąchiwała moją dłoń, ale nie pozwalała się nią pogładzić,
choć wyglądało jakby miała ochotę, żeby ją pogłaskać. Tak jak z zabawą
ze sznurkiem: "chciałabym, ale się boję". Przeszła się po okolicy,
napiła wody, wymyła do końca , próbowała ostrzyć pazurki o stojący koło
łóżka złżony parawan, ale kiedy on zaczął lecieć, a my z Jaśkiem
rzuciliśmy się, żeby go zatrzymać, przestraszona kotka uciekła z
powrotem pod łóżko. Zobaczymy, co będzie w nocy. |