Jul Jaś
Piątek, 2 Lipca 2004

Witamy Państwa z powrotem po długiej przerwie. Ostatnie wydarzenia w skrócie: szczęśliwie udało nam się powrócić z Montrésor do Paryża, aby w następnym tygodniu znów powrócić do tego starożytnego miasteczka na huczne obchody jego święta. Całe miasteczko przybrało wygląd rodem z roku 1502, wszędzie kłębiły się tłumy starodawnie odzianych mieszczan, wieśniaków a nawet żebraków. Wieczorem nad brzegami rzeki można było oglądać sceny z życia miasteczka przed pięciuset laty, okrutne wiedźmy, zostać zaatakowanym przez żebraków albo wilkołaka, a na koniec zobaczyć przybycie króla na zamek Basterneyów. Stamtąd przenieśliśmy się naszym wehikułem do Nancy, po drodze zahaczając o dworzec kolejowy w Orleanie, aby zostawić tam Władka. W Nancy zabraliśmy łóżko nieszczęsnemu Dimitrowi, odwiedziliśmy foire internationale de Nancy, które w niesamowity sposób przypominało nam hale targowe pod PKiN w Warszawie, z tym jednak wyjątkiem, że za wejście do owych nikt nie zbiera opłat. W Nancy także udało mi się ostatecznie uregulować mój pobyt w tym pięknym kraju. Moja karta pobytu nie była jeszcze gotowa, ponieważ w teczce mojej brakowało świadectwa o przeprowadzeniu badania lekarskiego (które odbyłam jakieś dwa miesiące wcześniej; świadectwo trafiło najprawdopodobniej do teczki Jasia, który zarzucił starania o kartę pobytu - nie była mu do niczego potrzebna, a państwo zażądało za wydanie tego dokumentu 220 euro, a jednak dostał zawiadomienie o jej przyznaniu) co udało się naprawić - zostawiłam xero mojej kopii tego dokumentu. No i panie wpierw odesłały mnie na za tydzień po kartę, potem stwierdziły, że może być gotowa już za trzy dni, ostatecznie kazały wykupić odpowiedni znaczek i wrócić po gotową kartę za chwilę. Potem droga przez Niemcy, nocleg w plastikowym hotelu Formule 1 pod Berlinem, człapanie się przez Polskę między licznymi tirami... No i domek. Spaliśmy u mamy Jasia, ja zdezerterowałam na krótko i pojechałam do Malich, do rodziców. Szukanie mechanika. Bardzo krótki pobyt, brak czasu na wszystko, na spotkania ze znajomymi. Ślub Agatki. No i zaraz w drogę powrotną z Anką na pokładzie. Niestety pokład okazał się zawodny - pod Berlinem odmówił wszelkiej dalszej współpracy. Stanęliśmy zaraz pod budką telefoniczną na poboczu autostrady, odczekaliśmy. Po godzinie auto nie zmieniło zdania w kwestii dalszej podróży. Skorzystaliśmy z budki. Po kolejnych 40 minutach przyjechała po nas laweta, kierowca mówił tylko po niemiecku, kazał włączyć silnik i oświadczył: kaput. Wpakowaliśmy się z Jasiem do szoferki, Ania została w samochodzie na lawecie. Dojechaliśmy do bazy ADAC czy jak tam się nie nazywa ta firma, która była 5 minut samochodem dalej. Tam też wszyscy mówili tylko po niemiecku. Jakoś na mapce pokazaliśmy im, że chcielibyśmy się dostać do hotelu (tej samej Formuły, co wcześniej) - na lawetę i dojechaliśmy. Mnóstwo telefonów, konsultacji - ostateczny werdykt - ja z Anką jedziemy z Berlina autobusem do Paryża, Jasiek czeka na lawetę ze Szczecina, jak zdąża, to do nas dołącza - jak też się stało. Samochód do tej pory stoi w Szczecinie, jego losy się decydują.
Do Paryża zaraz dołącza do nas tata Jaśka z Julą i Jędrusiem. Kilka dni zwiedzania Paryża po czym wycieczka wynajętym samochodem (oczywiście nie obyło się bez problemów, bo nie działały pasy bezpieczeństwa z tyłu na środku - ze 2 godziny na zmianę samochodu): Chartres, Montrésor, gdzie ja jeszcze buszuję w papierach, kiedy Jaś, jak zwykle, w Loches w internet cafe, a Tadzio z dziećmi Chenonceau i zoo pod Saint Aignan. Potem rano wyjazd - pod zamkiem w Ussé ginie tadziowy plecak z paszportem, telefonem, kartami płatniczymi, 200 euro... Szukanie po okolicy, telefony, blokowanie kart, zgłoszenie na żandarmerii... Wieczorem dojeżdżamy do Vannes, gdzie mamy nocleg (jak zwykle w Formule). Miasto ładne, idziemy na kolację bardzo się cieszę myśląc o pysznych naleśnikach. Szwendamy się po starówce przy okazji wybierając créperie. Gdy się decydujemy jest 22.30. Pełne jeszcze ludzi lokale po kolei odsyłają nas z kwitkiem - kuchnie nie pracują... Nie lubię Francuzów, bardzo ich nie lubię. W końcu znajdujemy otwarte Resto Rapide, gdzie pani na rauszu bierze mnie za żonę Tadzia i matkę Jasia... Następne 2 dni Saint Malo, Mont Saint Michel z oddali, szukanie restauracji na obiad - wszędzie wszystko zajęte, jak znaleźliśmy miejsce z 2 pustymi stolikami, pan nam oznajmił, że nie może tak zapełniać całej sali... Znów resto rapide i kurczak z grilla. Wycieczka po lesie i telefon z komendy w Chinon - mają plecak. Przed 18 dzwonimy do Chinon, czy w tym plecaku w ogóle coś jest. Nie, pusty. Bo wie pan, jak jest zupełnie pusty, to byśmy nie przyjeżdżali. Pan sprawdza, jest coś na kształt portfela, a tam paszport Tadzia, ale poza tym plecak jest zupełnie pusty. Wątpię, żeby tam były karty - dodaje pan. Ok, przyjedziemy dziś. Ale zamykamy żandarmerię o 18. To może mógłby Pan zostawić komuś innemu, może w jakiejś restauracji i byśmy wzięli. Nie, to by było wystawianie go na kolejną kradzież, proszę przyjechać jutro. Ale widzi pan, jutro wyjazd do Polski, nie da rady, może ktoś znajomy, a może... Nie, nic z tych rzeczy. Oczywiście w żandarmerii zawsze ktoś jest, więc mogliby stamtąd państwo wziąć plecak, ale przecież muszą państwo jechać do Azey-le-Rideau. To ten plecak jest w Chinon, czy w Azey-le-Rideau? Tu, ale tam państwo zawiadamiali o zaginięciu, więc tam powinni państwo złożyć skargę. Hmm, czyli cały czas jest ktoś w Chinon na żandarmerii? A jeśli nie będziemy składać skargi? Dobrze, będziemy nie za późno. Byliśmy koło 8. Dostaliśmy pełniutki plecak, brakowało tylko pieniędzy. Uczciliśmy wydarzenie naleśnikami - Tadzio zapłacił odzyskaną kartą, bo z powodu jakiegoś błędu bank jej nie chciał zablokować. Akurat było święto muzyki, [francuska wersja święta Kupały] lekko rozochoceni cydrem i winem dołączyliśmy się do rozmuzykowanego orszaku idącego ulicami Chinon. Do Paryża dojechaliśmy o 2 w nocy, chcieliśmy przejechać po Champs Elysées, ale utknęliśmy w korku - po chodnikach chodziły tłumy w czapeczkach i dresach, nagle zaczęli nerwowo sobie rozbiegać... A potem my zawróciliśmy i pojechaliśmy do domu. Następnego dnia włożyliśmy Tadzia i dzieciaki do autobusu i jest jak dawniej. Poza tym, że niektóre biblioteki przeszły na letnie godziny - 13-19. To zmniejsza motywację... A, jeszcze byliśmy z Władkiem na kabarecie - kolega znajomego koleżanki Władka jest aktorem, byliśmy u niego wcześniej na kolacji, teraz poszliśmy na ostatni występ w sezonie. On tresował piranie, oprócz tego był niesamowity mim, świetny magik i inne tego typu kabaretowe atrakcje...
A teraz to już chyba pora spać. Dobranoc.
Środa, 7 lipca 2004

Paskudna pogoda. Przedwczoraj chłodno, wczoraj słońce i 25 stopni, dziś zimno i od rana lało. Wstaje po dziewiątej, ale w taką pogodę na prawdę nie chce się wychodzić. Wpierw przygotowuje sobie śniadanie, potem wstają chłopcy, przeciągamy to śniadanie, jak możemy, w końcu pojawiają się jeszcze Kamil i Patrycja, którzy przyjechali na jakiś czas - kolejny pretekst, żeby jeszcze chwilę posiedzieć. W końcu robi się na tyle późno, że nie ma sensu iść do narodowej, decyduję się na wizytę w bibliotheque Cujas.
Każda nowa biblioteka jest jakimś przeżyciem - trzeba się zapisać, zdjęcie etc. Ale tutaj, to Francuzi samych siebie przeszli. Raz, że odkąd wylądowałam w Paryżu próbuję się tu dostać i nie mogę. Biblioteka w remoncie, ma się otworzyć w kwietniu, dowiaduję się u kogoś po tym, jak pocałowałam klamkę, bo nikt nie pomyślał, żeby umieścić tą informację w widocznym miejscu na stronach biblioteki w internecie. W końcu w czerwcu próbuje jeszcze raz: w związku ze związkiem etc. biblioteka otworzy swoje podwoje 5 lipca, ale już w godzinach letnich - od godziny 13 do 18. No dobra. Dziś nastał dzień kolejnej próby. Docieram tu oczywiście mocno po 13. Wpierw zapisy. Czekając w kolejce czytam napisy o wymaganych dokumentach: legitymacje pracownicze, dowód zameldowania... Oplata roczna dla studentów - 23 euro. Dochodzę do okienka. Na legitymacji studenckiej z Nancy mam wpisane "langues" jako moja dziedzina studiów, tłumaczę, że to tylko taki wykręt dla wymian międzynarodowych. A co w Polsce? Historia. Niedobrze, to też nie nasza dziedzina. Ostatecznie dostaję jednodniową nieprzedłużalną kartę, muszę się wyrobić z tym, co mam do zrobienia dzisiaj. Czy jeśli nie zdążę będę musiała wyrobić kartę roczną? To nie takie proste - słyszę w odpowiedzi. Odchodząc komentuję, że wszystko to strasznie skomplikowane. Pan mi tłumaczy, że gdyby biblioteka była otwarta dla wszystkich, nie było by miejsca dla chercherów. Wchodzę do wnętrza. Są wakacje, więc nie widzę tych tłumów naukowców, którym zajmuje miejsce. Udaje mi się jako tako, z pomocą "współlektora" rozpracować system zamówień książkowych. Na świetlnej tablicy ma się wyświetlić mój numer, jak książka będzie dostępna. Idę do łazienki, na wszelki wypadek pytam, czy mogę wrócić z taką jednodniową kartą. Wracając pytam panią "na bramce" gdzie mogę usiąść. Jestem co prawda w wielkiej sali pełnej stołów i krzeseł, tyle, że krzesła znajdują się elegancko na blatach z nogami sterczącymi do góry. Mogę albo stać sobie przy komputerach katalogowych, albo wdrapać się na piętro do sali periodyków, jeśli są tam miejsca. Rezygnuję z widoku tablicy świetlnej i idę na górę. Sala periodyków jest znacznie mniejsza, ale jeszcze są wolne miejsca. Moja obecność tutaj chyba na prawdę nie przeszkadza chercherom znaleźć miejsca do pracy. No dobra, idę na dół, sprawdzić, czy na tablicy świetlnej nie pojawił się może mój numerek "026".
Numerek się pojawił, ale była jedna książka zamiast dwóch. "Na pewno nie zdążyła dotrzeć" odpowiedziała pani na moją uwagę, że zamawiałam dwie jednocześnie. Po godzinie czy dwóch czytania poszłam po książkę. Pani, o orientalnym wyglądzie i akcencie zaczęła jej szukać. Zastanawiałam się, czy na pewno wszystko zrobiłam tak jak trzeba, zawsze mam wrażenie, że gdzieś musiałam popełnić błąd w takich sytuacjach. Nie, nie było błędu z mojej strony, po prostu z niewyjaśnionych przyczyn drukarka nie wydrukowała akurat tego zamówienia. Pan przyniósł książkę po kilku minutach, warto było się upominać.
Nie rozumiem, jak to działa. Zazwyczaj ludzie idą do biblioteki, zamawiają książkę, dostają ją, czytają, oddają, wychodzą. Zawsze liczę, że ze mną będzie to samo, że co najwyżej nie znajdę w książce nic ciekawego. Przychodzę, zamawiam, odczekuję swoje. Dowiaduję się, że książka jeszcze nie nadeszła, czekam dalej. Nie przychodzi. Okazuje się, że komputer nie wydrukował fiszki. Albo że ta konkretna książka zniknęła z półki w tajemniczych okolicznościach. I nie ma żadnego znaczenia, że wypożyczałam ją dwa dni wcześniej i uczciwie oddałam do odpowiedniego okienka. Tylko w ciągu ostatnich dwóch tygodni przydarzyło mi się to przynajmniej dwa razy. Jest jeszcze inna możliwość. Otóż dostaję swoją książkę jak tylko się zgłaszam do okienka. Radośnie oddalam się na swoje miejsce. Zaglądam, a tu, na przykład, rękopisy karolińskie dla użytku uniwersyteckiego. Wracam z tym jakże wspaniałym dziełem do okienka i informuję, że to nie jest dokładnie to co zamówiłam. W tym momencie pojawiają się dwie możliwości. Pierwsza: zabierają mi książkę mówiąc, żebym ponowiła zamówienie. Po dwudziestu minutach czekania okazuje się, że półka jest pusta, nie mam szansy zajrzeć do tego tekstu. Przy próbach zamawiania go w następnych dniach, komputer informuje, że książka jest dostępna, niestety kiedy tylko składam zamówienie, okazuje się, że nie ma możliwości jej konsultacji. Inna możliwość: wysyłają mnie z książką do odpowiedniej pani za odpowiednim biurkiem. Czekam w kolejce, właśnie jakąś sprawę załatwia staruszka, która postanowiła szukać swoich przodków. Staruszka długo nie może odejść, gdy już się odwraca, przypomina sobie jakąś jeszcze jedną nadzwyczaj ważną sprawę, albo zapomina, czego się dowiedziała przed chwilą i prosi o przypomnienie. W końcu moja kolej. Tłumaczę swoją sprawę, pokazuję rękopisy karolińskie, pani ze zrozumieniem kiwa głową. Zastanawia się, jak to możliwe i co z tym fantem zrobić. Sprawdza w katalogu komputerowym. Katalog odmawia współpracy. Wchodzi na internetową stronę biblioteki i w katalogu "en ligne" sprawdza to samo - ten się chociaż nie psuje (nie tym razem. Wielokrotnie w domu miałam problemy, ale mogło to być spowodowane późną godziną - prawdopodobnie komputer w bibliotece był wyłączany na noc). Komputer potwierdza, że dwóm różnym książkom dano tą samą sygnaturę. Pani dzwoni. Nikt nie odbiera. Niczym nie zrażona pani próbuje jeszcze raz, udaje się. Rozmawia, potem drugi telefon. Zastanawiam się, czy moja obecność jest jej potrzebna, w końcu mam jeszcze inną książkę do przeczytania. Ostatecznie mam się zgłosić za dwadzieścia minut, poszukiwania w magazynie są w toku. Po dwudziestu minutach oczekiwania niespodzianka: książka zniknęła z półki w niewyjaśnionych okolicznościach.
Nie rozumiem, o co chodzi. Czy tu grasuje jakiś maniak - bibliofil, który tylko czyha na te same książki, co ja i albo już zdążył je uprowadzić, albo właśnie to planował???
Czwartek, 8 Lipca 2004

Znowu szaro. Obcinam Jaśkowi włosy, znów mi się omsknęła maszynka z tyłu, próbuje to jakoś wyrównać maszynką do golenia, ale mi nie wychodzi. Mam paskudny nastrój, nic mi się nie chce. Wychodzę do biblioteki po pierwszej. Wcześniej chcę skoczyć niedaleko stamtąd do tybetańskiego sklepiku po śliczny koszyczek na poprawę nastroju. Tak jak wczoraj kiedy jadę autobusem zaczyna padać. Dziś nici z koszyczka, nie chcę chodzić po deszczu. Kończy padać zanim dojeżdżam. Koszyczek ktoś zdążył już kupić :(. Idę do Genowefy, zamawiam książki. Nie ma w nich nic ciekawego. Ta, na której mi najbardziej zależało, nie przychodzi. Zniknęła z półki po mojej ostatniej konsultacji :(. Chyba pójdę do domu i pogram w Frozen Bubbles, nie mam już siły na tą bibliotekę, nie dzisiaj.
Piątek, 23 Lipca 2004

Zastanawiam się, co się wydarzyło od poprzedniego wpisu... Więc był 14 Lipca, rocznica zburzenia Bastylii, parada, fajerwerki, poprawa pogody. Mamy pewne podejrzenia, że ta poprawa pogody miała jakiś związek z samolotami latającymi nad miastem w przeddzień parady - myśleliśmy, że oni ćwiczą, ale może oni po prostu rozganiali chmury. Ostatecznie chmury zniknęły, zrobił się upał. W następnych dniach chmury wróciły, a upał został - w tej wilgoci chyba niedługo wyrośnie tu las tropikalny. Niestety Francuzi w porze upałów wyjeżdżają na wakacje, więc mało gdzie jest zainstalowana klimatyzacja.
Po prawie miesiącu oczekiwania dostałam list z Ministerstwa Spraw Zagranicznych zezwalający na dostęp do jego archiwów. Pojechałam na quai d'Orsay, pani w okienku dałam swój dowód (od jakiegoś czasu nie używam prawie paszportu, zwłaszcza, że jeszcze nie zrobiłam nowego po ślubie, tylko raz ktoś miał wątpliwości z przyjęciem mojego dowodu), wypełniłam karteczkę z danymi, dostałam kartę magnetyczną do otwierania bramki. Musiałam poczekać jeszcze chwilę, aż pojawi się przewodnik - badacze nie mogą sami krążyć po ministerstwie, Raz na godzinę, oczywiście poza porą obiadową, są prowadzeni do/z archiwum. Na szczęście wiedziałam wcześniej o tym zwyczaju i przyszłam o odpowiedniej porze. Pojawił się nasz Charon, wszyscy po kolei wkładaliśmy nasze torby na taśmę maszyny z promieniami X i przechodziliśmy przez bramki. Nasz przewodnik wiódł nas długo poprzez kręte korytarze i schody ministerstwa (niezupełnie to zgodne z prawdą - większość osób doskonale znała trasę i go znacznie wyprzedziła, tak, że on nawet znikł nam z zasięgu wzroku). Na końcu wyjęliśmy potrzebne nam rzeczy z naszych tobołków (większość osób wyciągnęła swoje laptopy - francuski rząd oddaje stypendystom, doktorantom pieniądze za komputery, stąd to urządzenie jest bardzo popularne w tutejszych bibliotekach), które następnie zostały zamknięte na klucz w szafach obok czytelni. Wszyscy ustawili się do okienka, gdzie wydawano dokumenty, ja poszłam do "présidence", czyli do pani, która jeszcze raz kazała mi wypisać moje dane (zrobiłam to miesiąc wcześniej przez internet, żeby móc się tu w ogóle dostać) i która zniknęła zanim zdążyłam to zrobić. Na szczęście zastąpił ją miły pan, zrobił mi zdjęcie (na którym równie dobrze mogłabym być murzynką, bo jest tak ciemne, że widać tylko kontury), wydał legitymację, pokazał, w których katalogach powinnam szukać. Znalazłam, zamówiłam i akurat był "transport" do wyjścia - zamówienia są realizowane nie szybciej, niż na następny dzień. Na szczęście byłam na to przygotowana. Następnego dnia wróciłam do archiwum MSZ, bogatsza o doświadczenia poprzedniego dnia. Znów wypełniłam karteczkę z danymi, dostałam kartę magnetyczną, czekałam na Charona... Siedziałam tam kilka godzin w gorącu, część przy beznadziejnym rzutniku do mikrofilmów, który bardzo grzał, miał mały wyświetlacz, ale za to świecił po oczach. No i oczywiście prawie nic nie znalazłam...
Dziś poszłam do biblioteki narodowej, gdzie miałam zarezerwowane miejsce i zamówione książki. Nie znalazłam za dużo, ale zawsze coś, poza tym siedziałam cały dzień w chłodzie klimatyzatorów, co bardzo poprawiło mi nastrój po ostatnich gorąco-wilgotnych dniach.
Poniedziałek, 26 Lipca 2004

W sobotę wybraliśmy się z Jasiem zobaczyć bardzo rozreklamowaną Paris-Plage nad Sekwaną. Urządzona na prawym brzegu, tym osłonecznionym, spowodowała, że ludzie zamiast spacerować po ocienionej stronie rzeki, czerwoni i spoceni tłoczą się na "plaży". Wpierw długo nic. Potem, zamiast piasku, pojawiły się drewniane postumenty, na których wylegują się Paryżanie tak stłoczeni, że i sardynki już nie wepchniesz. Dalej pojawiają sie budki sprzedające gadżety "Paris-Plage": koszulki, rakietki to gry (ciekawe, gdzie można by ich użyć: skacząc nad leżącymi, czy przeciskając się między spacerowiczami?), klapki. Może i czapeczki, te bardzo przydatne, bo widziałam kilka mocno spieczonych główek. Obok butików jakieś stoliki i mini-kawiarnie. Kawał ściany zaadoptowany na ściankę wspinaczkową, gdzie dzieci mają przygotowaną trasę do przejścia. Żal mi się zrobiło ludzi pracujących na ściance - siedzieć cały dzień na ścianie wystawionej na pełne słońce nic przyjemnego. Dalej pojawiła się najlepsza atrakcja - woda. Fontanna z wodą do picia, potem cały korytarz "psikawek", który się przechodzi w miłej, chłodnej, gęstej mgle. Ochłodziwszy się trochę, z lodami i książkami rozłożyliśmy się niedaleko na skwerku "Galant Vert", zaraz nad rzeką, na wyspie. Obok nas było jeszcze dość dużo wolnego miejsca, do wyboru do koloru, w cieniu lub na słońcu. Zjedliśmy lody i poczytaliśmy.
Spokojna niedziela. Spacer, muzeum "de la vie romantique", gdzie w dawnym atelier Ary'ego Scheffera wystawa poświęcona Georges Sand. Atelier w ogrodzie, żadnych obcokrajowców, tłumek Francuzów zachwycony muzeum i ogrodem, gdzie można posiedzieć i wypić kawę.
Dzisiaj Lille. Jestem w Lille, a właściwie w Roubaix, w Archiwum Świata Pracy. Rano złapałam pociąg z Paryża, (bilet zarezerwowałam przez internet i wykupiłam dzień wcześniej, żeby nie musieć się za bardzo spieszyć na dworzec - i tak musiałam tam być przed 9, co jak dla mnie jest strasznym świtem. Do Lille jeżdżą tylko TGV - może na szczęście, bo w innym wypadku na pewno bym wzięła Corail, czyli wolniejszy pociąg, a tak już po godzinie byłam na miejscu.
Rano wstałam, umyłam się, zjadłam śniadanie, wsiadłam do pociągu, dojechałam do Lille, zostawiłam torbę w schronisku i ciągle jeszcze nie zdążyłam się obudzić. Ciągle zaspana zjadłam coś, wsiadłam do metra (strasznie klaustrofobiczne, małe, ciasne, plastikowe, trochę mi przypominało radzieckie zabawki, które "Ruscy" sprzedawali na bazarach; dosyć szybkie, ale ma mnóstwo stacji, podróż koszmarnie mi się dłużyła), szczęśliwie udało mi się znaleźć archiwum, gdzie musiałam wchodzić jakimiś tajnymi przejściami, bo z nieznanych mi przyczyn wejście główne zostało zamknięte. Miły pan zaprowadził mnie do "salle de lecture". Tu dwie osoby obsługi, pani w présidence i pan "za okienkiem", jeden czytelnik. "W stepie szerokim"...
Mając kartę wstępu do archiwum narodowego w Paryżu, nie muszę wykupywać tutejszej - a już się cieszyłam, że będę mieć kolejną do kolekcji. Oszczędziłam 5 euro i zdjęcie. No i teraz sobie siedzę i czekam na moje dokumenty. Jeszcze trochę i zacznę grać w Frozen Bubbles.
Sierpień
Sierpień
Links: JulJaś home, Validate HTML 4.01, Validate CSS