Jul
|
Jaś
|
Piątek, 2 Lipca 2004
Witamy Państwa z powrotem po długiej przerwie. Ostatnie wydarzenia w
skrócie: szczęśliwie udało nam się powrócić z Montrésor do Paryża, aby
w następnym tygodniu znów powrócić do tego starożytnego miasteczka na
huczne obchody jego święta. Całe miasteczko przybrało wygląd rodem z
roku 1502, wszędzie kłębiły się tłumy starodawnie odzianych mieszczan,
wieśniaków a nawet żebraków. Wieczorem nad brzegami rzeki można było
oglądać sceny z życia miasteczka przed pięciuset laty, okrutne wiedźmy,
zostać zaatakowanym przez żebraków albo wilkołaka, a na koniec zobaczyć
przybycie króla na zamek Basterneyów. Stamtąd przenieśliśmy się naszym
wehikułem do Nancy, po drodze zahaczając o dworzec kolejowy w Orleanie,
aby zostawić tam Władka. W Nancy zabraliśmy łóżko nieszczęsnemu
Dimitrowi, odwiedziliśmy foire internationale de Nancy, które w
niesamowity sposób przypominało nam hale targowe pod PKiN w Warszawie, z
tym jednak wyjątkiem, że za wejście do owych nikt nie zbiera opłat. W
Nancy także udało mi się ostatecznie uregulować mój pobyt w tym pięknym
kraju. Moja karta pobytu nie była jeszcze gotowa, ponieważ w teczce
mojej brakowało świadectwa o przeprowadzeniu badania lekarskiego (które
odbyłam jakieś dwa miesiące wcześniej; świadectwo trafiło
najprawdopodobniej do teczki Jasia, który zarzucił starania o kartę
pobytu - nie była mu do niczego potrzebna, a państwo zażądało za
wydanie tego dokumentu 220 euro, a jednak dostał zawiadomienie o jej
przyznaniu) co udało się naprawić - zostawiłam xero mojej kopii tego
dokumentu. No i panie wpierw odesłały mnie na za tydzień po kartę, potem
stwierdziły, że może być gotowa już za trzy dni, ostatecznie kazały
wykupić odpowiedni znaczek i wrócić po gotową kartę za chwilę. Potem
droga przez Niemcy, nocleg w plastikowym hotelu Formule 1 pod Berlinem,
człapanie się przez Polskę między licznymi tirami... No i domek.
Spaliśmy u mamy Jasia, ja zdezerterowałam na krótko i pojechałam do
Malich, do rodziców. Szukanie mechanika. Bardzo krótki pobyt, brak czasu
na wszystko, na spotkania ze znajomymi. Ślub Agatki. No i zaraz w drogę
powrotną z Anką na pokładzie. Niestety pokład okazał się zawodny - pod
Berlinem odmówił wszelkiej dalszej współpracy. Stanęliśmy zaraz pod
budką telefoniczną na poboczu autostrady, odczekaliśmy. Po godzinie auto
nie zmieniło zdania w kwestii dalszej podróży. Skorzystaliśmy z budki.
Po kolejnych 40 minutach przyjechała po nas laweta, kierowca mówił tylko
po niemiecku, kazał włączyć silnik i oświadczył: kaput. Wpakowaliśmy się
z Jasiem do szoferki, Ania została w samochodzie na lawecie.
Dojechaliśmy do bazy ADAC czy jak tam się nie nazywa ta firma, która
była 5 minut samochodem dalej. Tam też wszyscy mówili tylko po
niemiecku. Jakoś na mapce pokazaliśmy im, że chcielibyśmy się dostać do
hotelu (tej samej Formuły, co wcześniej) - na lawetę i dojechaliśmy.
Mnóstwo telefonów, konsultacji - ostateczny werdykt - ja z Anką jedziemy
z Berlina autobusem do Paryża, Jasiek czeka na lawetę ze Szczecina, jak
zdąża, to do nas dołącza - jak też się stało. Samochód do tej pory stoi
w Szczecinie, jego losy się decydują.
Do Paryża zaraz dołącza do nas tata Jaśka z Julą i Jędrusiem. Kilka dni
zwiedzania Paryża po czym wycieczka wynajętym samochodem (oczywiście nie
obyło się bez problemów, bo nie działały pasy bezpieczeństwa z tyłu na
środku - ze 2 godziny na zmianę samochodu): Chartres, Montrésor, gdzie
ja jeszcze buszuję w papierach, kiedy Jaś, jak zwykle, w Loches w
internet cafe, a Tadzio z dziećmi Chenonceau i zoo pod Saint Aignan.
Potem rano wyjazd - pod zamkiem w Ussé ginie tadziowy plecak z
paszportem, telefonem, kartami płatniczymi, 200 euro... Szukanie po
okolicy, telefony, blokowanie kart, zgłoszenie na żandarmerii...
Wieczorem dojeżdżamy do Vannes, gdzie mamy nocleg (jak zwykle w
Formule). Miasto ładne, idziemy na kolację bardzo się cieszę myśląc o
pysznych naleśnikach. Szwendamy się po starówce przy okazji wybierając
créperie. Gdy się decydujemy jest 22.30. Pełne jeszcze ludzi lokale po
kolei odsyłają nas z kwitkiem - kuchnie nie pracują... Nie lubię
Francuzów, bardzo ich nie lubię. W końcu znajdujemy otwarte Resto
Rapide, gdzie pani na rauszu bierze mnie za żonę Tadzia i matkę Jasia...
Następne 2 dni Saint Malo, Mont Saint Michel z oddali, szukanie
restauracji na obiad - wszędzie wszystko zajęte, jak znaleźliśmy miejsce
z 2 pustymi stolikami, pan nam oznajmił, że nie może tak zapełniać całej
sali... Znów resto rapide i kurczak z grilla. Wycieczka po lesie i
telefon z komendy w Chinon - mają plecak. Przed 18 dzwonimy do Chinon,
czy w tym plecaku w ogóle coś jest. Nie, pusty. Bo wie pan, jak jest
zupełnie pusty, to byśmy nie przyjeżdżali. Pan sprawdza, jest coś na
kształt portfela, a tam paszport Tadzia, ale poza tym plecak jest
zupełnie pusty. Wątpię, żeby tam były karty - dodaje pan. Ok,
przyjedziemy dziś. Ale zamykamy żandarmerię o 18. To może mógłby Pan
zostawić komuś innemu, może w jakiejś restauracji i byśmy wzięli. Nie,
to by było wystawianie go na kolejną kradzież, proszę przyjechać jutro.
Ale widzi pan, jutro wyjazd do Polski, nie da rady, może ktoś znajomy, a
może... Nie, nic z tych rzeczy. Oczywiście w żandarmerii zawsze ktoś
jest, więc mogliby stamtąd państwo wziąć plecak, ale przecież muszą
państwo jechać do Azey-le-Rideau. To ten plecak jest w Chinon, czy w
Azey-le-Rideau? Tu, ale tam państwo zawiadamiali o zaginięciu, więc tam
powinni państwo złożyć skargę. Hmm, czyli cały czas jest ktoś w Chinon
na żandarmerii? A jeśli nie będziemy składać skargi? Dobrze, będziemy
nie za późno. Byliśmy koło 8. Dostaliśmy pełniutki plecak, brakowało
tylko pieniędzy. Uczciliśmy wydarzenie naleśnikami - Tadzio zapłacił
odzyskaną kartą, bo z powodu jakiegoś błędu bank jej nie chciał
zablokować. Akurat było święto muzyki, [francuska wersja święta Kupały]
lekko rozochoceni cydrem i winem dołączyliśmy się do rozmuzykowanego
orszaku idącego ulicami Chinon. Do Paryża dojechaliśmy o 2 w nocy,
chcieliśmy przejechać po Champs Elysées, ale utknęliśmy w korku - po
chodnikach chodziły tłumy w czapeczkach i dresach, nagle zaczęli nerwowo
sobie rozbiegać... A potem my zawróciliśmy i pojechaliśmy do domu.
Następnego dnia włożyliśmy Tadzia i dzieciaki do autobusu i jest jak
dawniej. Poza tym, że niektóre biblioteki przeszły na letnie godziny -
13-19. To zmniejsza motywację... A, jeszcze byliśmy z Władkiem na
kabarecie - kolega znajomego koleżanki Władka jest aktorem, byliśmy u
niego wcześniej na kolacji, teraz poszliśmy na ostatni występ w sezonie.
On tresował piranie, oprócz tego był niesamowity mim, świetny magik i
inne tego typu kabaretowe atrakcje...
A teraz to już chyba pora spać. Dobranoc.
|
|
Środa, 7 lipca 2004
Paskudna pogoda. Przedwczoraj chłodno, wczoraj słońce i 25 stopni,
dziś zimno i od rana lało. Wstaje po dziewiątej, ale w taką pogodę na prawdę
nie chce się wychodzić. Wpierw przygotowuje sobie śniadanie, potem wstają
chłopcy, przeciągamy to śniadanie, jak możemy, w końcu pojawiają się jeszcze
Kamil i Patrycja, którzy przyjechali na jakiś czas - kolejny pretekst, żeby
jeszcze chwilę posiedzieć. W końcu robi się na tyle późno, że nie ma sensu iść
do narodowej, decyduję się na wizytę w bibliotheque Cujas.
Każda nowa biblioteka jest jakimś przeżyciem - trzeba się zapisać,
zdjęcie etc. Ale tutaj, to Francuzi samych siebie przeszli. Raz, że odkąd
wylądowałam w Paryżu próbuję się tu dostać i nie mogę. Biblioteka w remoncie,
ma się otworzyć w kwietniu, dowiaduję się u kogoś po tym, jak pocałowałam
klamkę, bo nikt nie pomyślał, żeby umieścić tą informację w widocznym miejscu
na stronach biblioteki w internecie. W końcu w czerwcu próbuje jeszcze raz: w
związku ze związkiem etc. biblioteka otworzy swoje podwoje 5 lipca, ale już w
godzinach letnich - od godziny 13 do 18. No dobra. Dziś nastał dzień kolejnej
próby. Docieram tu oczywiście mocno po 13. Wpierw zapisy. Czekając w kolejce
czytam napisy o wymaganych dokumentach: legitymacje pracownicze, dowód
zameldowania... Oplata roczna dla studentów - 23 euro. Dochodzę do okienka. Na
legitymacji studenckiej z Nancy mam wpisane "langues" jako moja dziedzina
studiów, tłumaczę, że to tylko taki wykręt dla wymian międzynarodowych. A co w
Polsce? Historia. Niedobrze, to też nie nasza dziedzina. Ostatecznie dostaję
jednodniową nieprzedłużalną kartę, muszę się wyrobić z tym, co mam do zrobienia
dzisiaj. Czy jeśli nie zdążę będę musiała wyrobić kartę roczną? To nie takie
proste - słyszę w odpowiedzi. Odchodząc komentuję, że wszystko to strasznie
skomplikowane. Pan mi tłumaczy, że gdyby biblioteka była otwarta dla
wszystkich, nie było by miejsca dla chercherów. Wchodzę do wnętrza. Są wakacje,
więc nie widzę tych tłumów naukowców, którym zajmuje miejsce. Udaje mi się jako
tako, z pomocą "współlektora" rozpracować system zamówień książkowych. Na
świetlnej tablicy ma się wyświetlić mój numer, jak książka będzie dostępna. Idę
do łazienki, na wszelki wypadek pytam, czy mogę wrócić z taką jednodniową
kartą. Wracając pytam panią "na bramce" gdzie mogę usiąść. Jestem co prawda w
wielkiej sali pełnej stołów i krzeseł, tyle, że krzesła znajdują się elegancko
na blatach z nogami sterczącymi do góry. Mogę albo stać sobie przy komputerach
katalogowych, albo wdrapać się na piętro do sali periodyków, jeśli są tam
miejsca. Rezygnuję z widoku tablicy świetlnej i idę na górę. Sala periodyków
jest znacznie mniejsza, ale jeszcze są wolne miejsca. Moja obecność tutaj chyba
na prawdę nie przeszkadza chercherom znaleźć miejsca do pracy. No dobra, idę na
dół, sprawdzić, czy na tablicy świetlnej nie pojawił się może mój numerek
"026".
Numerek się pojawił, ale była jedna książka zamiast dwóch. "Na
pewno nie zdążyła dotrzeć" odpowiedziała pani na moją uwagę, że zamawiałam dwie
jednocześnie. Po godzinie czy dwóch czytania poszłam po książkę. Pani, o
orientalnym wyglądzie i akcencie zaczęła jej szukać. Zastanawiałam się, czy na
pewno wszystko zrobiłam tak jak trzeba, zawsze mam wrażenie, że gdzieś musiałam
popełnić błąd w takich sytuacjach. Nie, nie było błędu z mojej strony, po
prostu z niewyjaśnionych przyczyn drukarka nie wydrukowała akurat tego
zamówienia. Pan przyniósł książkę po kilku minutach, warto było się
upominać.
Nie rozumiem, jak to działa. Zazwyczaj ludzie idą do biblioteki,
zamawiają książkę, dostają ją, czytają, oddają, wychodzą. Zawsze liczę, że ze
mną będzie to samo, że co najwyżej nie znajdę w książce nic ciekawego.
Przychodzę, zamawiam, odczekuję swoje. Dowiaduję się, że książka jeszcze nie
nadeszła, czekam dalej. Nie przychodzi. Okazuje się, że komputer nie wydrukował
fiszki. Albo że ta konkretna książka zniknęła z półki w tajemniczych
okolicznościach. I nie ma żadnego znaczenia, że wypożyczałam ją dwa dni
wcześniej i uczciwie oddałam do odpowiedniego okienka. Tylko w ciągu ostatnich
dwóch tygodni przydarzyło mi się to przynajmniej dwa razy. Jest jeszcze inna
możliwość. Otóż dostaję swoją książkę jak tylko się zgłaszam do okienka.
Radośnie oddalam się na swoje miejsce. Zaglądam, a tu, na przykład, rękopisy
karolińskie dla użytku uniwersyteckiego. Wracam z tym jakże wspaniałym dziełem
do okienka i informuję, że to nie jest dokładnie to co zamówiłam. W tym
momencie pojawiają się dwie możliwości. Pierwsza: zabierają mi książkę mówiąc,
żebym ponowiła zamówienie. Po dwudziestu minutach czekania okazuje się, że
półka jest pusta, nie mam szansy zajrzeć do tego tekstu. Przy próbach
zamawiania go w następnych dniach, komputer informuje, że książka jest
dostępna, niestety kiedy tylko składam zamówienie, okazuje się, że nie ma
możliwości jej konsultacji. Inna możliwość: wysyłają mnie z książką do
odpowiedniej pani za odpowiednim biurkiem. Czekam w kolejce, właśnie jakąś
sprawę załatwia staruszka, która postanowiła szukać swoich przodków. Staruszka
długo nie może odejść, gdy już się odwraca, przypomina sobie jakąś jeszcze
jedną nadzwyczaj ważną sprawę, albo zapomina, czego się dowiedziała przed
chwilą i prosi o przypomnienie. W końcu moja kolej. Tłumaczę swoją sprawę,
pokazuję rękopisy karolińskie, pani ze zrozumieniem kiwa głową. Zastanawia się,
jak to możliwe i co z tym fantem zrobić. Sprawdza w katalogu komputerowym.
Katalog odmawia współpracy. Wchodzi na internetową stronę biblioteki i w
katalogu "en ligne" sprawdza to samo - ten się chociaż nie psuje (nie tym
razem. Wielokrotnie w domu miałam problemy, ale mogło to być spowodowane późną
godziną - prawdopodobnie komputer w bibliotece był wyłączany na noc). Komputer
potwierdza, że dwóm różnym książkom dano tą samą sygnaturę. Pani dzwoni. Nikt
nie odbiera. Niczym nie zrażona pani próbuje jeszcze raz, udaje się. Rozmawia,
potem drugi telefon. Zastanawiam się, czy moja obecność jest jej potrzebna, w
końcu mam jeszcze inną książkę do przeczytania. Ostatecznie mam się zgłosić za
dwadzieścia minut, poszukiwania w magazynie są w toku. Po dwudziestu minutach
oczekiwania niespodzianka: książka zniknęła z półki w niewyjaśnionych
okolicznościach.
Nie rozumiem, o co chodzi. Czy tu grasuje jakiś maniak - bibliofil,
który tylko czyha na te same książki, co ja i albo już zdążył je uprowadzić,
albo właśnie to planował???
|
|
Czwartek, 8 Lipca 2004
Znowu szaro. Obcinam Jaśkowi włosy, znów mi się omsknęła maszynka z tyłu,
próbuje to jakoś wyrównać maszynką do golenia, ale mi nie wychodzi. Mam
paskudny nastrój, nic mi się nie chce. Wychodzę do biblioteki po pierwszej.
Wcześniej chcę skoczyć niedaleko stamtąd do tybetańskiego sklepiku po śliczny
koszyczek na poprawę nastroju. Tak jak wczoraj kiedy jadę autobusem zaczyna
padać. Dziś nici z koszyczka, nie chcę chodzić po deszczu. Kończy padać zanim
dojeżdżam. Koszyczek ktoś zdążył już kupić :(. Idę do Genowefy, zamawiam
książki. Nie ma w nich nic ciekawego. Ta, na której mi najbardziej zależało,
nie przychodzi. Zniknęła z półki po mojej ostatniej konsultacji :(. Chyba pójdę
do domu i pogram w Frozen Bubbles, nie mam już siły na tą bibliotekę, nie
dzisiaj.
|
|
Piątek, 23 Lipca 2004
Zastanawiam się, co się wydarzyło od poprzedniego wpisu... Więc był 14 Lipca,
rocznica zburzenia Bastylii, parada, fajerwerki, poprawa pogody. Mamy pewne
podejrzenia, że ta poprawa pogody miała jakiś związek z samolotami latającymi
nad miastem w przeddzień parady - myśleliśmy, że oni ćwiczą, ale może oni po
prostu rozganiali chmury. Ostatecznie chmury zniknęły, zrobił się upał. W
następnych dniach chmury wróciły, a upał został - w tej wilgoci chyba niedługo
wyrośnie tu las tropikalny. Niestety Francuzi w porze upałów wyjeżdżają na
wakacje, więc mało gdzie jest zainstalowana klimatyzacja.
Po prawie miesiącu oczekiwania dostałam list z Ministerstwa Spraw Zagranicznych
zezwalający na dostęp do jego archiwów. Pojechałam na quai d'Orsay, pani w
okienku dałam swój dowód (od jakiegoś czasu nie używam prawie paszportu,
zwłaszcza, że jeszcze nie zrobiłam nowego po ślubie, tylko raz ktoś miał
wątpliwości z przyjęciem mojego dowodu), wypełniłam karteczkę z danymi,
dostałam kartę magnetyczną do otwierania bramki. Musiałam poczekać jeszcze
chwilę, aż pojawi się przewodnik - badacze nie mogą sami krążyć po
ministerstwie, Raz na godzinę, oczywiście poza porą obiadową, są prowadzeni
do/z archiwum. Na szczęście wiedziałam wcześniej o tym zwyczaju i przyszłam o
odpowiedniej porze. Pojawił się nasz Charon, wszyscy po kolei wkładaliśmy nasze
torby na taśmę maszyny z promieniami X i przechodziliśmy przez bramki. Nasz
przewodnik wiódł nas długo poprzez kręte korytarze i schody ministerstwa
(niezupełnie to zgodne z prawdą - większość osób doskonale znała trasę i go
znacznie wyprzedziła, tak, że on nawet znikł nam z zasięgu wzroku). Na końcu
wyjęliśmy potrzebne nam rzeczy z naszych tobołków (większość osób wyciągnęła
swoje laptopy - francuski rząd oddaje stypendystom, doktorantom pieniądze za
komputery, stąd to urządzenie jest bardzo popularne w tutejszych
bibliotekach), które następnie zostały zamknięte na klucz w szafach obok
czytelni. Wszyscy ustawili się do okienka, gdzie wydawano dokumenty, ja poszłam
do "présidence", czyli do pani, która jeszcze raz kazała mi wypisać moje dane
(zrobiłam to miesiąc wcześniej przez internet, żeby móc się tu w ogóle dostać)
i która zniknęła zanim zdążyłam to zrobić. Na szczęście zastąpił ją miły pan,
zrobił mi zdjęcie (na którym równie dobrze mogłabym być murzynką, bo jest tak
ciemne, że widać tylko kontury), wydał legitymację, pokazał, w których
katalogach powinnam szukać. Znalazłam, zamówiłam i akurat był "transport" do
wyjścia - zamówienia są realizowane nie szybciej, niż na następny dzień. Na
szczęście byłam na to przygotowana. Następnego dnia wróciłam do archiwum MSZ,
bogatsza o doświadczenia poprzedniego dnia. Znów wypełniłam karteczkę z danymi,
dostałam kartę magnetyczną, czekałam na Charona... Siedziałam tam kilka godzin
w gorącu, część przy beznadziejnym rzutniku do mikrofilmów, który bardzo grzał,
miał mały wyświetlacz, ale za to świecił po oczach. No i oczywiście prawie nic
nie znalazłam...
Dziś poszłam do biblioteki narodowej, gdzie miałam zarezerwowane miejsce i
zamówione książki. Nie znalazłam za dużo, ale zawsze coś, poza tym siedziałam
cały dzień w chłodzie klimatyzatorów, co bardzo poprawiło mi nastrój po
ostatnich gorąco-wilgotnych dniach.
|
|
Poniedziałek, 26 Lipca 2004
W sobotę wybraliśmy się z Jasiem zobaczyć bardzo rozreklamowaną Paris-Plage nad
Sekwaną. Urządzona na prawym brzegu, tym osłonecznionym, spowodowała, że ludzie
zamiast spacerować po ocienionej stronie rzeki, czerwoni i spoceni tłoczą się
na "plaży". Wpierw długo nic. Potem, zamiast piasku, pojawiły się drewniane
postumenty, na których wylegują się Paryżanie tak stłoczeni, że i sardynki już
nie wepchniesz. Dalej pojawiają sie budki sprzedające gadżety "Paris-Plage":
koszulki, rakietki to gry (ciekawe, gdzie można by ich użyć: skacząc nad
leżącymi, czy przeciskając się między spacerowiczami?), klapki. Może i
czapeczki, te bardzo przydatne, bo widziałam kilka mocno spieczonych główek.
Obok butików jakieś stoliki i mini-kawiarnie. Kawał ściany zaadoptowany na
ściankę wspinaczkową, gdzie dzieci mają przygotowaną trasę do przejścia. Żal mi
się zrobiło ludzi pracujących na ściance - siedzieć cały dzień na ścianie
wystawionej na pełne słońce nic przyjemnego. Dalej pojawiła się najlepsza
atrakcja - woda. Fontanna z wodą do picia, potem cały korytarz "psikawek",
który się przechodzi w miłej, chłodnej, gęstej mgle. Ochłodziwszy się trochę, z
lodami i książkami rozłożyliśmy się niedaleko na skwerku "Galant Vert", zaraz
nad rzeką, na wyspie. Obok nas było jeszcze dość dużo wolnego miejsca, do
wyboru do koloru, w cieniu lub na słońcu. Zjedliśmy lody i poczytaliśmy.
Spokojna niedziela. Spacer, muzeum "de la vie romantique", gdzie w dawnym
atelier Ary'ego Scheffera wystawa poświęcona Georges Sand. Atelier w ogrodzie,
żadnych obcokrajowców, tłumek Francuzów zachwycony muzeum i ogrodem, gdzie
można posiedzieć i wypić kawę.
Dzisiaj Lille. Jestem w Lille, a właściwie w Roubaix, w Archiwum Świata Pracy.
Rano złapałam pociąg z Paryża, (bilet zarezerwowałam przez internet i wykupiłam
dzień wcześniej, żeby nie musieć się za bardzo spieszyć na dworzec - i tak
musiałam tam być przed 9, co jak dla mnie jest strasznym świtem. Do Lille
jeżdżą tylko TGV - może na szczęście, bo w innym wypadku na pewno bym wzięła
Corail, czyli wolniejszy pociąg, a tak już po godzinie byłam na miejscu.
Rano wstałam, umyłam się, zjadłam śniadanie, wsiadłam do pociągu, dojechałam do
Lille, zostawiłam torbę w schronisku i ciągle jeszcze nie zdążyłam się obudzić.
Ciągle zaspana zjadłam coś, wsiadłam do metra (strasznie klaustrofobiczne,
małe, ciasne, plastikowe, trochę mi przypominało radzieckie zabawki, które
"Ruscy" sprzedawali na bazarach; dosyć szybkie, ale ma mnóstwo stacji, podróż
koszmarnie mi się dłużyła), szczęśliwie udało mi się znaleźć archiwum, gdzie
musiałam wchodzić jakimiś tajnymi przejściami, bo z nieznanych mi przyczyn
wejście główne zostało zamknięte. Miły pan zaprowadził mnie do "salle de
lecture". Tu dwie osoby obsługi, pani w présidence i pan "za okienkiem", jeden
czytelnik. "W stepie szerokim"...
Mając kartę wstępu do archiwum narodowego w Paryżu, nie muszę wykupywać
tutejszej - a już się cieszyłam, że będę mieć kolejną do kolekcji.
Oszczędziłam 5 euro i zdjęcie. No i teraz sobie siedzę i czekam na moje
dokumenty. Jeszcze trochę i zacznę grać w Frozen Bubbles.
|
|
|
|