Jul Jaś
Czwartek, 6 maja 2004

Długo już nic nie pisałam, ale ostatnie dni były dosyć pełne i na to już czasu nie starczyło. Poza moim zwyczajowym archiwum pojawili się goście, wyjeżdżał Jasiek. No więc najpierw Dimitri przyjechał do Paryża, w piątek na kolację prócz niego pojawiła się japońska koleżanka Władka Shino (w sam raz mieliśmy przysłane nam z Polski, lepione przez panią Weronikę ruskie pierogi - bardzo im smakowały, przynajmniej tak mówili, a nie bardzo mieli inne wyjście). Cały weekend biegaliśmy z Dymitrim po mieście. W sobotę Montmartre i la Défense, w niedzielę przebiegliśmy dosłownie cały Paryż. Razem z Niką, która do nas dołączyła, krążyliśmy po mieście chyba z 8 godzin: Tuileries, minęliśmy Louvre, Dzielnica Łacińska, Ogród Luksemburski, Île de la Cité z Sainte Chapelle (jedyne wnętrze, jakim się skaziliśmy tego dnia), przedstawienie Felixa robiącego przedziwne sztuki na rowerze gdy przechodziliśmy mostem na Île Saint Louis, z kolei pod mostem, którym z niej schodziliśmy miała sesję fotograficzną skąpo odziana modelka, co bacznie obserwowało przez lornetkę dwóch policjantów, Place des Vosges, Marais, Beaubourg, Les Halles, za którymi niedaleko skrajnie wyczerpani złapaliśmy metro, żeby przejechać cztery stacje, które nam zostały do domu. No a na kolacji znów Shino (tym razem były placki ziemniaczane, oczywiście z proszku), potem film do późna w noc. Potem Dymitri wyjeżdżał, niedługo po nim Jasiek (na dwa tygodnie do Taty), dla odmiany pojawił się na horyzoncie Piotrek.
Dużo miło spędzonego czasu, głównie wieczorów,krewetkowa kolacja Władek je krewetki który już zupełnie zaczął się zapętlać, mieszać, gmatwać, trudno jedno po drugim poukładać. Na pewno w sobotę świętowaliśmy wchodzenie do Unii - nie dość, że wszystko robiliśmy pod różnymi hasłami europejskimi,w stylu "Czysta Europa" podczas odkurzania, to jeszcze udaliśmy się na spacer Bateaux-Mouches po Sekwanie. Miły właściciel tego zacnego przedsiębiorstwa zafundował nowym członkom darmową "przepływkę", czego dowiedzieliśmy się z "Gazety Wyborczej".
Władek Piotrek i Nika
Później spacer po mniej europejskiej części miasta Belleville, gdzie w azjatyckim sklepie nabyliśmy chrupadła i napoje, potem zjedliśmy obiad w chińskiej restauracyjce, żeby na koniec wylądować w ponoć największym, a na pewno przemiłym parku.W parku
W niedzielę wycieczka samochodem do Montmorency - obiecaliśmy cioci Wiridiannie pojawić się na 66 chyba pielgrzymce Polaków na tamtejszy cmentarz, Władek miał nawet wyznaczoną misję nosiciela głośnika (pielgrzymka porusza się pomiędzy wybranymi grobami, przy których pada kilka słów o leżących w nich osobistościach). No więc wpierw udaliśmy się na stację metra, żeby dostać się do samochodu. Gdy po pięciu minutach nasz pociąg końcu się pojawił, Władek zadał przytomne pytanie, czy mam kluczyki. A ja byłam z siebie taka dumna, że wzięłam wszyściuteńkie papiery... Zanim wsiedliśmy chcieliśmy sprawdzić stan oleju. Niestety w garażu ciemno, właściciela auta nie ma - nie mogliśmy znaleźć wskaźnika. W końcu udało mi się go odnaleźć, wyciągnęliśmy go, wytarliśmy i... nie mogliśmy znaleźć dziurki, gdzie powinien siedzieć... Z wskaźnikiem w dłoni wyjechaliśmy na powierzchnie, na stację benzynową, gdzie chcieliśmy napompować koło, z którego straszliwie zeszło powietrze. Stacja była zamknięta, co samo w sobie nie było by takie złe, gdyby nie to, że zamknięto także wężyk do pompowania kół. Chociaż udało nam sie odłożyć wskaźnik.
Jechaliśmy bez większych problemów drogowych, zatrzymaliśmy się na czynnej stacji benzynowej. Poprzedniego dnia przygotowałam i wydrukowałam z internetu mapy więc nawet targ na środku naszej ulicy nie zmylił nas, choć trochę przez niego "pokorkowaliśmy". Nawet w samym Montmorency nie błądziliśmy specjalnie. Dołączyliśmy do pielgrzymki, ciocia Wiridianna już się zaczynała denerwować o głośnik, ale ostatecznie Władek wspaniale nagłaśniał mowy panów ambasadora, mera miasteczka, prezydenta Towarzystwa Historyczno-Literackiego, a nawet prezydenta miasta Serocka, jak również późniejsze kilka słów o zmarłych. Ja trochę słuchałam, trochę pobiegałam po cmentarzu,grób Delfiny Potockiej przywitałam się z osobami, które były mi znajome. Wśród nich z ciocią Karolinką,która obiecała zabrać mnie następnego dnia do Montrésoru, bo właśnie tam jechała. Po cmentarzu miły spacer autem po okolicy, przerywany nieudanymi próbami dolania oleju silnikowego (zakrętka za nic nie chciała się otworzyć). No i na koniec miły wieczór.
W poniedziałek o 8.20 telefon od Cioci Karolinki, że wyjeżdża za jakieś pół godziny, więc umówiłyśmy się na 9.30. Szybkie pakowanie (trochę przygotowane na wszelki wypadek wieczorem) no i po kilku miłych godzinach Montrésor.
Piątek, 7 maja 2004

Jestem dosyć zmęczona, więc planuję, że dziś krótko - niestety z moich planów zazwyczaj nie za dużo wychodzi. Chociaż właściwie... Z planu wyjazdu do Montrésoru wszystko wychodzi jak najlepiej. Mieszkam nad ciocią Anią, w gościnnym "apartamencie". Mimo kuchenki i całego tego typu sprzętu jem u cioci na dole, razem z kanadyjską wnuczką, Kasią. Kasia nie była tu przez dobrych parę lat, czuje się trochę zagubiona, bo nie łatwo tu funkcjonować wśród ciotek bez znajomości polskiego, albo przynajmniej francuskiego. Ja tymczasem absolutnie oddałam się w ręce cioć i jest mi z tym wspaniale. Mieszkam u cioci Ani, rozmawiam dużo też z ciocią Maryńcią, którą wypytuję o przeszłość i która zawsze się pyta, czy nie trzeba mi czegoś, czasem wpadnę na ciocię Kit, z ogromnym workiem, w czapce narciarskiej, wspartą na swojej białej laseczce i jakiejś usłużnej pani, gdzieś przebiega ciocia Cesia, jak zwykle w wielkim pośpiechu. Poza tym jeszcze pojawia się cudna ciocia Karolina, wuj Kocik oprowadzający "wizytorów" i pilnujący porządku, z rzadka pojawia się jego syn, Stan...
Udaje mi się wstawać tak, że z kwadrans po dziesiątej biegnę do zamku, umyta, po śniadaniu, zwarta i gotowa do pracy. W schowanym pokoiku rozkładam komputer i statyw, żeby fotografować dokumenty i zakopuję się w papierach. Przed przerwą obiadową, w czasie której zamek jest zazwyczaj zamykany, robię krótką przerwę i wychodzę "na świat", potem prędko wracam do moich listów i innych testamentów. Jakoś w ciągu dnia, lub po południu rozmawiamy z ciocią Maryńcią, wypytuję ją o jakieś postaci, mówię, co udało mi się znaleźć.
Zamek już od bardzo dawna nie jest ogrzewany, więc siedzę w trzech swetrach, a dzisiaj nawet czapce. Ciocie załamują ręce, widząc mnie już w łóżku z paskudnym zapaleniem płuc. A mi tu na prawdę lepiej, niż by mogłoby być w jakimkolwiek cieplutkim pokoju, wolę zresztą nie nosić za bardzo tych wszystkich papierów. Tutaj mam wszystko poukładane, czasem tylko się wymykam z pokoju, pilnie uważając, żeby nie wpaść na jakichś "wizytorów". Wszystko to ma w sobie jakąś niesamowitą atmosferę, tajemniczość: ciche przemykanie się, zimny, zabałaganiony pokój, gdzie pracuję, portrety patrzące ze ścian, stare książki, to grzebanie w przeszłości, wchodzenie w życie innych ludzi, innego czasu.
Ciocia Maryńcia widząc, że nic nie wyjdzie z planu przeniesienia mnie do drugiego budynku, do ciepłego pokoju, zmusiła dziś swojego wnuka do wtaszczenia na piętro piecyka gazowego z wielką butlą z gazem. Bardzo było mi głupio, zwłaszcza że odkąd zamknęłam drzwi od starej łazienki z bardzo nieszczelnymi oknami i założyłam czapkę, nie było mi zimno.
No to tak o moim planowaniu - bardzo krótko, to mi dziś nie wyszło. Ale jest mi tu na prawdę bardzo, bardzo dobrze. Nie myślę nawet, że Jaś jest gdzieś daleko ode mnie, na drugim końcu świata. Dostaje od niego smsy, a to, że był z kolegami na kręglach, a to że wrócił pociągiem z Los Angeles do San Diego, że właśnie wypływa łódką na Channel Islands (hmm, nawet nie wiem, co to jest, a bez internetu nie mam jak sprawdzić). Bardzo żałuję, że nie odebrałam na czas pytania, czy może zadzwonić i jak, teraz już pływa gdzieś po morzu i nawet nie wiem, kiedy stamtąd wróci, kiedy będę mogła liczyć znów na jakieś słówko od niego...
No nic, na mnie na prawdę już czas, ciepła kąpiel i łóżeczko.
Sobota, 8 maja 2004

Od kilku dni bez ciągle deszczowo, zimno, wietrznie. Siedząc w zamku już o drugiej mam wrażenie, że dzień zbliża się ku końcowi, bo słońca prawie że nie widać. Ale dzięki piecykowi dosyć ciepło. Próbowałam rano go rozpalić, trochę z nim powalczyłam, ale wolałam nie ryzykować zabaw z gazem, jakiś czas później nadeszła pomoc ze strony cioci Maryńci. Po czwartej wpadła Kasia i spytała, czy nie mam ochoty pojechać z nią i ciocią Anią do Valençay. Mimo, że akurat przed oczami miałam ciekawe listy i poważne plany fotograficzne względem nich, zaraz zamknęłam je w teczce, zebrałam cały sprzęt, zamknęłam gaz i wybiegłam z Kasią z pokoju. Oczywiście wpadłyśmy na gromadkę wizytorów, którzy z szeroko otwartymi oczami patrzyli, jak wyłaniamy się z "zakazanego pokoju" i zastawiamy fotelem drzwi do niego. Zaraz pod drzwiami zamku czekał samochód z ciocią Anią w środku, i robiąc tylko krótki przystanek w domu, wyruszyłyśmy.
Mokro wszędzie, w Valençay oczywiście też, co nie zmienia faktu, że pałac ładny. Jednak obie z Kasią doszłyśmy do wniosku, że nie chciałybyśmy w nim mieszkać, ma w sobie coś zimnego, "nieujutnego", używając wyrażenia pani prezydentowej sprzed kilku lat. Wieczorem kolacja, potem rozmowa z tatą, który zadzwonił do cioci Ani. Później wizyta cioci Maryńci, Gila (Weroniki), długie, miłe rozmowy. Dobranoc.
Niedziela, 9 maja 2004

Rano msza, później bardzo rodzinny obiad u cioci Cesi - było nas chyba 11 osób. Potem wycieczka do Montpoupon, gdzie wspaniałe kuchnie zamkowe, pokoiki ze starymi ubrankami dziecinnymi (właściwie bielizną), drugi z zabawkami. Potem oglądałyśmy wystawy myśliwskie - stajnie, bez koni, ale z całym wyposażeniem, kuźnię, mieszkanko leśniczego, wypchane ptaki (na stole wyłożone różne stadia wypychania ptaka), myśliwskie obrazki i zdjęcia, a także mnóstwo myśliwsko-konnych chustek od Hérmesa. Wieża, gdzie między innymi rzeczami, wspaniała renesansowa suknia. Później szybkie przejście przez kilka pokazywanych pokoi właściwego zamku. W jednym z nich pokazywane rosyjskie strzemię - dzięki "podwójnemu dnu" można z niego było pić prawdziwego strzemiennego.
Kasia i ciocia Ania przed Montpoupon
Później przejażdżka po okolicy, odwiedziny w psiarni z tłumem myśliwskich psów i hodowanym za ogrodzeniem dziczkiem (właściwie chyba lochą), ładne widoki na zamek, i tak dzień jakoś szybko uciekł.
Tylko ciągle brak wiadomości od Jaśka, który wypłynął na te Channel Islands i do tej pory się nie objawił. Albo jeszcze gdzieś tam szaleje i jest ciągle poza zasięgiem sieci, albo telefon mu się rozładował (zgubił?), bo ciągle nie mam wiadomości, że doszły do niego moje smsy.
Poniedziałek, 10 maja 2004

Dziś pospałam trochę dłużej, niż normalnie, po śniadaniu zamiast pójść do zamku popracować, poszłyśmy (właściwie pojechałyśmy) na cmentarz i weszłyśmy do krypty. Tam między innymi grób pana Xawerego, wysoko na "półce" stoi też brązowe, bardzo zakurzone, popiersie jego matki. Kiedy wdrapałyśmy się z krypty do kaplicy, zaraz pod sufitem latały dwie jaskółki. I co tu zrobić z takimi ptaszkami, jeśli to zamkniemy, to umrą tutaj, trudno je wygonić, bo bardzo wysoko. Kasia zaczęła w nie rzucać plastikowymi kwiatkami "zdobiącymi" ołtarz, jaskółki tylko się schowały w jakiejś szparze, w końcu elegancko wyfrunęły i z czystym sumieniem mogłyśmy zamknąć kaplicę.
Już dobrze po 12 pojawiłam się na zamku, na szczęście trafiłam na ciocię Marię. Właśnie wpuszczała do środka Amerykankę piszącą książkę o prywatnych zamkach i jej francuską fotografkę, więc wbrew obawom nie miałam problemu, żeby dostać się do środka. Próbowałam rozpalić piec, ale jakoś nie udało mi się, więc go zostawiłam, zwłaszcza, że trochę się ociepliło, a ja się rozgrzałam podczas prób.
Po trzeciej pojawiła się Kasia, tym razem sprawdziła, czy droga jest wolna i zbiegłyśmy do samochodu. Tym razem Chenonceau. Bardzo ładnie, piękny pałac w dużej mierze zbudowany na "moście", dosłownie nad rzeką.
Chenonceau Wnętrza renesansowe, chociaż większość robi wrażenie pustych, nie do mieszkania. Ogrody francuskie, ale dosyć przyjemne, z mnóstwem kwiatów, otoczone lasem.
Kasia w Chenonceau
Zaraz obok châteaux szesnastowieczna ferma i piwnice, gdzie można zobaczyć zmurszałe beczki i kupić firmowe wino z Chenonceau. Po powrocie krótki spacerek, kolacja. Potem siedziałyśmy z ciocią Anią i oglądałyśmy albumy ze zdjęciami z czasów, kiedy mieszkała w RPA - zdjęcia i z Afryki i, niemal równie dużo, z Montrésoru.
Środa, 12 Maja 2004

Wczoraj po południu kościół w Saint Aignan. Bardzo lubię to miasteczko, jak się jedzie do Montresoru z Paryża widać je już kilka kilometrów wcześniej - wielki zamek górujący nad średniowieczną plątaniną uliczek. A potem nagle wpada się w te uliczki, jedzie się kocim brukiem, zakręcając między starymi domami. Do tej pory jeszcze nigdy się tu nie zatrzymywałam, dopiero wczoraj ciocia Ania zaprowadziła nas do tamtejszego kościoła. Duży kościół, świetna romańszczyzna, zrobiła na mnie duże wrażenie po tłumie rozmaitych gotyków. W krypcie zachowane stare freski. Do tego wszystkiego dosyć pusto, jak weszłyśmy nie było nikogo oprócz nas. Wcisnęłyśmy guzik z napisem "sonorisation" w wersji angielskiej, licząc na krótką, cichą przemowę na temat historii kościoła. Tymczasem głośniki zaczęły puszczać muzykę i żeński głos opowiadał o każdym kawałku po kolei. Robiła to jednak dosyć niewyraźnie, więc nie przejmując się nią zwiedzałyśmy w swoim tempie. Po powrocie jeszcze pół godziny w zamku.
Dziś lepiej spałam, bo na noc otworzyłam okno. Udało mi się też wstać wcześniej. Zjadłam śniadanie, nieładnie nie czekając na śpiącą jeszcze Kasię i pobiegłam do zamku. Bardzo dużo nie zrobiłam, kiedy koło południa pojawiła się Kasia. Dziś Chambord, gdzie jazda zajęła nam koło godziny, w końcu oczom naszym ukazał się wielki zamek.
Chambord od frontu Zbudowany przez Franciszka I już nie do celów, obronnych robi duże wrażenie. Wszędzie roi się w nim od F i symbolu salamandry, która nieraz bardziej przypomina smoka. Muzeum Comte de Chambord, pretendenta do tronu królewskiego, wnuka Karola X [brat Ludwika XVI i Ludwika XVIII, obalony przez Rewolucję Lipcową w 1830 r.] z mnóstwam obrazków przedstawiających nadzieję księżnej du Berry, czyli niedoszłego w końcu Henryka V i jego siostrę. Kiedy wychodziłyśmy z zamku, jakiś facet chodził i krzyczał o upadku Francji, że katolicka Francja byłaby najpotężniejsza - prawdopodobnie wpłynęła na niego wizyta w tym muzeum rojalizmu. Prócz tego wnętrza XVIII wieczne, dwa czy trzy portrety Stanisława Leszczyńskiego, w tym jeden w zabawnej, stylizowanej na wschodnią, czapce, portret jego żony, Katarzyny Opalińskiej i córki - Marii. No i oczywiście wnętrza Franciszka I, ale większość z nich w renowacji, jak również część z karetami. Do tego wszystkiego Musée de la chasse et de la Nature - obrazy psów zagryzających dzika czy jeleni etc., zbiory poroży już z XX wieku, zdobytych i ofiarowanych przez jedną z baronowych Rothschild.
Ala całe wnętrza nie robią takiego wrażenia jak ogrom budowli, mnóstwo różnego rodzaju architektonicznych ozdób - wielkie, podwójne schody, mniejsze, pozwijane ślimaczo, wieżyczki.
Chambord od strony ogrodu
Sufit korytarzy na jednym z pięter cały zdobiony rzeźbionymi w kamieniu symbolami Franciszka I - literą F i salamandrami. Ogrody ograniczają się do trawników, ale za to można na nich oglądać wspaniałe pokazy konne - codziennie bodajże o 11.45 i 16.45, tak, że na jeden byłyśmy za wcześnie a na drugi za późno, ponieważ ciocia musiała wracać na 18 do Montrésoru, z resztą nie jestem pewna, czy chciałybyśmy czekać jeszcze półtorej godziny.
Sobota, 15 Maja 2004

Uchh.... Dawno nic nie pisałem, ale znowu mnie zaskoczono na tyle że muszę. Normalnie prawie mnie nie wypuszczono z tego pięknego kraju w którym jestem. Wszystkiego się spodziewałem, ale nie tego, że mi ktoś powie, że żeby stąd polecieć do Francji muszę mieć bilet powrotny! Toż ja właśnie wracam do Francji ja mu tłumaczę, to JEST bilet powrotny i gdybym miał jeszcze raz wracać, to musiałbym podróż zacząć z biletem trójkierunkowym!

<nic>!

Skoro lecę do Francji i nie mam tam prawa pobytu -- bilet powrotny. Polak może tam przebywać tylko 90 dni więc MUSI mieć bilet powrotny.

Ale ja jadę potem do Polski, przecież mam Polski paszport!

A gdzie bilet do Polski?

Jaki bilet do Polski??? Pojadę autobusem, pojadę samochodem, co Was to obchodzi!

Nie, musi być bilet powrotny.

Może mam jakąś kartę pobytu francuską?

Nie mam! Niby skąd, przecież mówiłem że do Francji tylko przejazdem.

Przepisy mówią że ba być powrotny.

Ale tysiące ludzi jeżdżą do Berlina, żeby taniej latać. I o ile wiem wszyscy do Polski wrócili!

Może i latają! Nie wiem dokąd latają. Tu są takie przepisy, że P-O-W-R-O-T-N-Y! Czy można do Polski przyjechać jak się nie ma dokumentów?

No nie!

O właśnie!

Ale ja MAM dokumenty!

A można tu przyjechać bez paszportu?

Nie, nie można, ale przecież tłumaczę że ja mam paszport Polski i jadę potem do Polski. Kupie sobie bilet na autobus.

No właśnie nie można. Do Francji bez powrotnego też nie można. Takie są przepisy. A ja nie widze żadnego biletu.

Ale ja mam we Francji samochód! Do Polski jest z 1000 kilometrów. Boszzzz. Poza tym znam takich co latają do sąsiedniego miasta z Berlina i udało im się do Polski wrócić.

Nie wiem. Komputer mówi że ma być powrotny. Właśnie rozmawiam ze stolicą, oni sprawdzą.

Może międzynarodową kartę studencką ma pan?

Przypadkiem mam moje EURO<26 STUDENT, co to się przypadkiem jeszcze nie przeterminowało (bo jak zapewne wiadomo -- studentem aktualnie nie jestem), bo ma inny cykl wydawniczy niż legitymacja studencka.

Do telefonu: tak ma kartę studencką. Nie -- Polską. A może ma pan francuską?

Nie mam!!!!!!!!!!!!!!!

Tak Uniwersytetu. Jakiego?. Jakiego?. A tu, Uniwersytet Warszawski. Ważna do...

<Dalej nic.>

Francja to aktualnie jego kraj docelowy. Potem jedzie do Polski. A jak pan przyjechał do Francji?

Samochodem.

Mówi że samochodem. To znaczy prowadził pan z Polski do Francji?

Tak prowadziłem samochód z Polski do Francji.

Mówi że ma samochód we Francji.

Ale co za różnica. Istnieją 3 inne możliwości nie będące samolotem w które można się dostać z Polski do Francji. Autobus, pociąg, ...

Wiem że istnieją. Nie musi mi pan mówić tego co i tak wiem. Tak. I potem natychmiast jedzie samochodem do Polski.

Nie mówiłem że natychmiast. Mam rodzinę we Francji.

Nie, mówi że ma rodzinę we Francji. To może ma pan jakąś kartę pobytu, skoro rodzina...

NIE MAM! A może ma pan jakieś specjalne przepisy dla Unii Europejskiej, bo..

Po drugiej stronie telefonu to właśnie sprawdzają, bo mój komputer mówi że... przepisy... powrotny... <(i tak jeszcze 10 minut rozmowy telefonicznej)>

Dobrze to ja teraz panu wytłumaczę. (Po raz kolejny nie mogę się powstrzymać od śmiechu). Proszę się nie śmiać, to bardzo poważne. Pośmieje się pan później o tam.

Dobrze już słucham. (Zamykam się, i silę się na poważną minę)

To poważna sprawa. Przepisy są takie, że nie może pan lecieć jeśli nie ma pan biletu powrotnego. Mi nie wolno pana nie wpuścić na pokład, ale jak już pan doleci do mogą pana D-E-P-O-R-T-O-W-A-Ć, dlatego...

Ale gdzie mnie deportują, tutaj, czy do Polski?

Proszę mi nie przerywać. To jest poważne. Więc ja nie mogę panu uniemożliwić podróży, ale na miejscu mogą pana deportować. I będzie specjalna notatka.

W porządku! Zgadzam się!

Życzę udanego lotu. Proszę tu są pańskie karty pokładowe (facetowi gdy wpisuje dane do komputera zauważalnie trzęsą się ręce) i to SSSS oznacza, że został pan wylosowany do dokładniejszego sprawdzania pod względem bezpieczeństwa.

Ok nie ma problemu. (już po Paryżu tego doświadczyłem i tam trzepali mnie 4 razy, z każdym razem wszyściutko wyjmując plecaka (w którym się duuużo mieści i duuużo zmieściłem) i każąc włączać każde urządzenie, (a mam co najmniej ze cztery) i patrząc na wylot przez teleobiektyw. Tutaj to przy tym pestka - bo jak dotąd tylko raz i nie tak dokładnie (za to jakie śliczne procedury: proszę stanąć tutaj, dobrze teraz pana wypuszczę i proszę iść prosto przed siebie ja będę podążał za panem, (bierze wszystkie moje rzeczy przeskanowane przez rentgena (komputer koniecznie osobno)), proszę o tutaj usiąść, proszę zdjąć buty, nie! postawić je na stole o tu!, teraz pana zbadam wykrywaczem metalu i jak zapiszczy to pana pomacam (tłumaczy mi wszystko dokładnie - do tej pory po prostu to robiono), proszę stanąć tutaj, stopami na oznaczonych miejscach, uwaga teraz sprawdzam pana głowę, nie ma pan implantów?, w porządku (między czasie pani rozgrzebuje mój misternie spakowany plecak, ale jest tam tyle rzeczy i to rekurencyjnie popakowanych) że nie robi tego z przesadną dokładnością, no nawet nie powiedziałbym, żeby to robiła z jakąkolwiek dokładnością, myślę że połowa kieszeni plecaka została nietknięta). Pan kończy ze mną, a pani z plecakiem (ale grzecznie prosi czy mógłbym go sam z powrotem spakować) i już mogę biec do samolotu. Pestka taka dokładniejsza kontrola, ciekawe czy mnie jeszcze raz przetrzepią przy przekraczaniu progu rękawa. Ale pewnie nie, tylko Frenczom się chce tak wyżywać.

No więc biegnę (na szczęście to małe lotnisko więc krótko) do rękawa, bo spędziłem na wszystkich przygodach tyle czasu że podejrzewam, że pewnie mój samolot już odlatuje. Całe szczęście, że tak wcześnie przyjechałem na lotnisko (a nie tak jak zwykle -- godzinę spóźniony), inaczej było by po ptakach (ach jaka liryczna przenośnia).

Dobiegam i o... mam jeszcze z 40 minut. Biorę kawę i chodzę w kółko w poszukiwaniu kawałka podłogi w okolicy gniazdka. Jest!

"Proszę państwa proszę czekać już niedługo zaczniemy odprawę pasażerów. Proszę jeszcze trochę poczekać naprawiamy niewielką usterkę i jak tylko skończymy ogłosimy kolejność okrętowania pasażerów."

No i tak za 10 minut samolot powinien być na pasie startowym, a ja siedzę i piszę to przypięty do kontaktu w poczekalni i wybucham śmiechem (20 minut później) przy kolejnym komunikacie...

Inny tym razem męski głos: "Proszę państwa, ten lot... mówiliśmy Państwu... bardzo drobna mechaniczna usterka, już i wszystko sprawdzone, to bardzo prosta usterka, więc ten lot..." Komunikat się kończy zawieszonym głosem. Siedzę i wszyscy inni nadal. Na krótko ustawiła się kolejka przed stanowiskiem okrętowania. Ale już się rozeszła.

O -- okrętują w moimi stanowisku. Ale chyba nie tam gdzie ja lecę! Czuje się zgubiony!

Poszedłem do pani za barem (no dobrze kontuarem). Na monitorze już przy moim locie zmieniło się z "O czasie" na "Opóźniony". To samo mówi pani i że jeszcze nie wie o ile i że właśnie to ustalają, w tym samym czasie pan przez mikrofon tłumaczy gawiedzi, że zapchał się odpływ w toalecie i właśnie z tym walczą i że cały czas się jeszcze nie udało. Proszę wygodnie czekać na swoich miejscach. Inne osoby siedzące na podłodze nie wyglądają jakby robiły to z wyboru...
Pani odnajduje mój dalszy lot i twierdzi, że jeszcze mam szansę na niego zdążyć. Ale również sprawdza w komputerze (tak na wszelki wypadek) i znajduję mi połączenie z inną przesiadką. Może nawet wolałbym to inne połączenie (ładne górzyste miasto), ale wtedy obawiam się że mojemu plecakowi byłoby smutno. I mógłbym go nie spotkać w Paryżu tak od razu. Więc może lepiej żebym leciał tak jak miałem.

Kolejne 20 minut i nic się nie dzieje. Już odleciało z 5 innych samolotów, a ja siedzę. Dobrze, że tym razem nigdzie się nie spieszę. Jak poprzednim razem miało miejsce spóźnienie (tyle że tamtym razem moje, a nie samolotu), to przyleciałem o północy w dniu ślubu na który się spieszyłem, a nie dobę wcześniej. Chamy, jakby chcieli to mogli mnie jeszcze wtedy zdążyć zabrać!

Jak już jestem przy dygresjach lotniczych, to jak leciałem w pierwszą stronę (chociaż pan w odprawie biletowej by tego tak nie zdefiniował), przy przesiadce, spytałem miłej pani w okolicy odprawy bagażowej gdzie gdzie mam udać. Dodam, że trzymałem przed sobą duuży plecak, który zdecydowanie nie wyglądał na podręczny.
Pani spytawszy czy mam kartę pokładową (miałem, bo mi w Paryżu wydali), wskazała mi odpowiednią kolejkę. W sumie miałem tylko ze 40 minut do odlotu (w sumie miałem z półtorej godziny na przesiadkę, ale te przejazdy między terminalami...), więc szybko ruszyłem gdzie kazała. Kolejka okazała się długa (20 minut) i kończyła się baterią rentgenów. Więc jak już mnie prześwietlili (laptop osobno - chyba powinienem mieć inny plecak, bo żeby wyjąć laptopa, muszę wyjąć połowę pozostałych rzeczy) kazali rozpakować ten duży plecak. I po dłuższych przeszukaniach wynaleźli dwa małe śrubokręty, obcinacz do paznokci i nożyk do tapet.
Zaczęli nerwowo biegać od jednych do drugich i rozmawiać, aż w końcu mi oznajmili że nie mogę tego zabrać. Ja im na to, że to przecież jest mój bagaż główny i on idzie do ładowni i co im do tego. Oni nie wydają się rozumieć o co mi chodzi. Wtedy załapuje, że nikt inny w tej kolejce nie ma dużego bagażu i że należało go nadać u tamtej miłej pani która mnie wtedy tu przekierowała. Shit! Tłumacze to kontrolującym i chyba mi wierzą, że to nie jest mój podręczny bagaż. Kolejne narady i decyzja, że z pewnością nie wolno mi tego zabrać na pokład. Wrócić i nadać nie zdążę bo samolot za 20 minut i załadunek skończony, jak chcę to mogę próbować przerezerwować się na następny. Wolę nie próbować i oddaje im w prezencie, śrubokręty (małe) sztuk 2 i nożyk do tapet (ostry) sztuk 1.
Biegnąc...

O komunikat mojej pani! Udało się odblokować toaletę... (Sala klaszcze) (Sala powoli się podnosi) ...i teraz trzeba wymopować podłogę. (Sala przysiada z powrotem).

...Biegnąc do samolotu (tu są dłuuuuuuuuuuugie korytarze, a dwa plecaki są, tak się składa, cięższe i bardziej nie poręczne (nipobieżne) niż jeden) przechodzi mi przez myśl, że miło z ich strony że zostawili mi moje składane narzędzie z wbudowanym sporym ostrym scyzorykiem. W końcu jest znacznie bardziej cenne niż śrubokręty.
Ciekawe, czy Al Kaida miała większe....
Już dawno twierdziłem że ochrona samolotów polegająca na odbieraniu pilników do paznokci, to nie tędy droga. Może oni po cichu podzielają ten pogląd ;)

No dobrze, już się strefa 1 pakuje do samolotu i 2-ga (moja) też Pa!

11:07 czasu lokalnego miasta wylotu. No i jednak w końcu rzeczywiście lecę. Tylko 1h15 spóźnienia. Czyli 1h10 na przesiadkę. Ciekawe o ile kilometrów są od siebie terminale tym razem. Nic, dobrze będzie.
A i uwierzyłem im że to co się zepsuło to był kibel. Było czuć. Choć potem zapach został zagłuszony przez spaliny... Ale po starcie i starcie klimatyzacji już jest ok.
Jakiś głupi film. Chyba sobie popracuje, skoro jeszcze dzień. Trzeba będzie pospać w następnym samolocie.
I jajecznica była ok.
A jeszcze widoki. Pierwszy raz to zobaczyłem chyba rok temu, ale nie w takim skupisku (a teraz chyba dodatkowo niżej lecę niż normalnie). Na ziemi duże równiutkie koła. Czasem szare, Czasem zielone. Pojęcia nie miałem co to jest dopóki mi tata nie wytłumaczył, że oni w ten sposób nawadniają ziemię. Mają zamontowany jakąś podlewaczkę (długości pewnie kilku???set??? metrów -- szczerze mówiąc pojęcia nie mam) który się kręci wokół pewnej osi, a po drugiej stronie jeździ w kółko samochód (może cysterna?) i wprawia to w ruch.
A nasi rolnicy narzekają...
I pełno tu tego było, Setki. Czasem tylko połowę uprawiają, i pół jest zielone, pół szare albo żółte, czasem i są jakieś pierścienie...
Ziemia z nieba... Szkoda, że nie mam cyfraka.

To może jeszcze jedna dygresja -- jak leciałem "tam", to w poprzek ziemi szedł podwójny pas. Też cholera wie co to było. Prosty jak strzelił i szeroki. Nie autostrada, nie kolej, bo przecinał jeziora bez żadnych mostów, nic. Po prostu zanikał by przecinać ląd dalej po drugiej stronie.
Jedyne co mi przychodzi do głowy że to jest tak jak niektórzy wierzą, że jest zawsze -- jeśli na mapie jest jakaś linia to powinno się ją zobaczyć również na ziemi. ;)
I tu mi się mniej więcej zgadzało z linią graniczną. Tylko komu się chciało malować w poprzek jakichś pustkowi...

A i jeszcze jeden obrazek który bardzo lubię -- gdy jakiś samolot przelatuje pod nami (nie za nisko) w kierunku bardziej prostopadłym niż równoległym. Wrażenie -- jakby leciał bokiem.

11:56 Dupa, wyjmuje aparat. Ten odrzutowiec przelatująy nad nami z zanikającym "ogonem" był super.

Ha udało mi się skończyć pół jednego projektu. Godzinowo można powiedzieć, że skończyłem poprzedni tydzień. To teraz zaczynam następny i wtedy będę mógł sobie wziąć trochę wolnego we Francji.

Niedziela, 16 Maja 2004

Bardzo krótko, bo jest późno i idę spać. Czwartek - dłuższa wycieczka, byłyśmy w Tours, gdzie oglądałyśmy katedrę,
dwie wierze - katedra w Tours katedra w Tours później pojechałyśmy oglądać wielkie, stare dęby. Trochę pogubiłyśmy się po drodze, bo nie było specjalnych oznakowań, ale podjechałyśmy do leśniczówki, gdzie pani leśniczyna płynną angielszczyzną, ku naszemu, a zwłaszcza mojemu, zaskoczeniu, wytłumaczyła prowadzącej auto Kasi drogę. Dęby pochodziły z połowy XVII wieku, ale były leśnymi dębami - były wyższe, niż szersze, tak, że idąc przez las i patrząc pod nogi pewnie bym nie zwróciła na nie uwagi. Za to w górę - miały ponad 40 metrów wysokości. dąb Boppe Wracając zahaczyłyśmy o Saint Christophe, gdzie znajduje się przedziwny kościółek, a w nim średniowieczne freski.
W piątek panie były zajęte jakimiś kwestiami formalnymi, ja tymczasem miałam cały dzień na pracę. Niestety pojawiło się jakieś nieprzyjemne przeziębienie, zemsta Branickiego za przerwę z zajmowaniu się nim, i nie najlepiej mi się pracowało z zatkanym nosem. Z resztą cały czas nie jest najlepiej, trochę się przeziębiłam, nie ma co.
W sobotę Kasia wyjeżdżała do Paryża (w poniedziałek o świcie ma samolot do domu), ciocia Ania pojechała ją odwieźć, zostałam sama "na gospodarstwie". Miła kolacja u cioci Karolinki.
Niedziela - o świcie wylądował Jaś. Jest coraz bliżej, już w poniedziałek wieczór albo we wtorek rano wsiądzie w samochód i do mnie dołączy!
Tymczasem sama w całym domu, właściwie to w towarzystwie koszmarnego bólu głowy, idę spać.
Paryż. Ledwie spojrzeli na moje zdjęcie w paszporcie w bramce dla mieszkańców UE...
Środa, 26 Maja 2004

Jaś wylądował w niedzielę, popołudnie spędził spacerując z Kasią po Paryżu. W poniedziałek odprowadził ją taksówką na lotnisko - samolot był o jakiejś godzinie tak niegodziwej, że aż nieistniejącej. Wieczorem ciocia Ania miała spotkanie z lekarzem, później ruszyli w drogę. Oczywiście nie obyło się bez przygód z tym naszym autem-staruszkiem: wyszli z domu koło 18, a dojechali o 2 w nocy.
Ja w ciągu dnia pracowałam, chociaż bardzo się źle czułam, więc nie bardzo skutecznie. Wieczorem czułam się trochę niepewnie nie mając żadnej informacji od Jaśka, który miał ruszać wieczorem, albo następnego dnia rano. Lekko zaniepokojona zaczęłam mu wysyłać wiadomości, dzwonić - bezskutecznie. Może jednak wsiedli w samochód, nie dali znać, żeby mi zrobić niespodziankę, i coś im się stało... Z moich wyliczeń wynikało, że w takiej sytuacji powinni dojechać koło 22. W okolicach północy postanowiłam sprawdzić na dworze - może samochód stoi, ale oni nie mogli się z jakiejś przyczyny dostać do środka, zamek się zepsuł, ja nie usłyszałam stukania... Zeszłam po ciemnych schodach, otworzyłam drzwi, wysunęłam wpierw nos, potem całą siebie za nim za próg. Ciemno, jedyne światło w całym Montrésorze pochodzi z mojego pokoju, nawet gwiazd nie ma nie mówiąc o księżycu. Nawet nie ma co myśleć o wyglądaniu na parking, bo i tak nic się nie zobaczy, a wiązałoby się to z ryzykiem zgubienia drogi powrotnej do domu w tych ciemnościach...
Koło drugiej, gdy przewracałam się w łóżku z boku na bok (czasami to na prawdę niewdzięczne zajęcie bycie żoną) usłyszałam hałas silnika, coś na kształt ciągnika. Przyjechali.
Tydzień minął bardzo szybko. Jaś jeździł pracować 19 kilometrów do Loches, gdzie w bibliotece miejskiej zrobiono przyjemną i niedrogą internetownię. Nie miała ona co prawda takich godzin otwarcia, jak Jaś by chciał, ale zawsze coś. Ja pracowałam z listami i innymi papierkami. Dodatkowo zwiedzaliśmy Loches, "logis" królewski z dziewiętnastowiecznym nagrobkiem metresy królewskiej, Agnieszki Sorel, na wpół zniszczony romański donżon, z daleka przypominający mieszkalny blok z wielkiej płyty, cele i lochy, gdzie przez wieki więźniowie, żołnierze i nie wiadomo kto jeszcze, pozostawili po sobie mnóstwo napisów na ścianach. W czwartek, kiedy internet w ogóle był zamknięty ze względu na święto, pojechaliśmy na wycieczkę do Amboise, gdzie oglądaliśmy château z cudną kaplicą świętego Huberta i dom w którym mieszkał przez bodajże 3 lata Leonardo da Vinci. Tam włożono mnóstwo modeli jego wynalazków. Każdy oglądaliśmy dokładnie, aż udało nam się zrozumieć do czego dany wynalazek miał służyć i w jaki sposób miał działać. W sumie zajęło nam to sporo czasu. No i tak, zwiedzając i pracując doszliśmy do niedzieli, dnia powrotu. Mimo ogólnego strachu przed korkami (powroty z długiego tygodnia) razem z ciocią Anią wsiedliśmy do naszego dzielnego pojazdu i ruszyliśmy w stronę stolicy. Szczęśliwie udało nam się pokonać tą drogę bez specjalnych przestojów, dwuminutowe krążenie przy wjeździe do miasta, później miniony "nasz" zakręt i już byliśmy w domu. No i jesteśmy, ja chodzę do archiwum, Jaś siedzi przed komputerem. Chociaż nie jest łatwo wrócić do miasta po dłuższej przerwie, tak miłej do tego.
Czerwiec
Czerwiec
Links: JulJaś home, Validate HTML 4.01, Validate CSS