Jul Jaś
Środa, 1 października

Bo długich poszukiwaniach i nerwach w końcu udało się skontaktować z ciotką Julii. Narady na liniach Warszawa-Paryż i Warszawa-Nancy, idziemy do biura, wszystko powoli rusza. Mają wysłać fax, jak dostaną odpowiedź, wyślą kolejny z umową, ten musi być podpisany ręcznie i wysłany pocztą. To i tak sukces żeśmy (a może ciotka) przekonali ich żeby wysłali umowę faksem.

W kolejnych rundach negocjacji wydaje się że ustalamy nawet że dadzą nam klucze już po powróci umowy faksem.

Międzyczasie nie przedłużają nam hotelu, ładujemy się ze wszystkim do auta i ruszamy na poszukiwanie innego, oraz oleju do auta, bo "zjadł" cały w drodze do Francji.

Na przemian wizytujemy hotele i dzwonimy do innych. Wszystkie "Completé". Jesteśmy zdesperowani. W dodatku od rana leje. Musiało akurat dzisiaj zacząć. Ja już wczoraj miałem wysłać coś do pracy i nie wysłałem. Dziś nawet nie mam gdzie posiedzieć. Stojąc przed zamkniętym Leclerc'iem motoryzacyjnym razem ze spotkanym Polakiem, który też uczy się tu języka, przeklinamy Francję, jej przerwy obiadowe i pracowników sklepu którzy go nie otwierają mimo że doczekaliśmy do jej końca. Ostatecznie zauważamy kartkę na drzwiach, że sklep nie czynny jeszcze 45 minut po końcu przerwy i na 10 minut przed końcem tego czasu poddajemy sie i idziemy zjeść i popracować do Quicka, takiego ichniego odpowiednika McDonalda. Jedzenie tak samo parszywe tylko chyba mniej dopracowane, bo jeszcze gorsze w smaku.

W końcu kupujemy olej, nie tak sam jaki był poprzedni, ale to nic dziwnego bo tamten był polski. I tak nie wiem co się może zepsuć jak się doleje innego oleju, więc dolewam.

Nadal żadnych miejsc w hotelach, wracamy na plac Leopolda do naszej agencji -- czy fax przyszedł (przyszedł) i do naszego hotelu d'Academie.
 zdjęcie: hotel [81.3 KB]
Dowiadujemy się że jest jeden pokój (ufff!), który się właśnie remontuje i ewentualnie moglibyśmy wejść do niego wieczorem, zostawiamy rzeczy w sali śniadaniowej a auto po objechaniu placu Leopolda i okolicy na płatnym. I tak już tylko godzina płatna została, także płacimy za nią i od 9 do 9.40 za następny dzień rano. Wreszcie idziemy do kawiarenki internetowej, gdzie nie udaje mi się zrobić wszystkiego co powinienem (z przyczyn obiektywnych -- jeden komputer w Three D Graphicsie nie działa), nie mogę się skontaktować z Danem (moim szefem) bo go akurat nie ma przy komputerze. Kończymy. Idziemy. W tym momencie emailuje Dan (ja dostaję SMSa). No trudno, już dziś nie da rady.

Spać!
Czwartek, rano

Wychodzę z wanny. (Tak nasz wyremontowany pokój ma nawet wannę!). Która godzina? 10:10. Cholera! Parking!

Uff. Auto uratowane. (Wczoraj widzieliśmy jak strażnicy wlepiali mandat za mandatem, choć wcześniej wydawało się, że ich w ogóle nie ma). Płacę do 11:11.

10:40 -- schodzimy na dół do agencji nieruchomości. Narada, telefony, uświadamiają nas, że umowa musi być przez ciotkę podpisana i odesłana własnoręcznie, żadnych faksów. Przeglądamy papierki, od czasu do czasu wyrzucamy i drukujemy nowe. Pani nie jest w stanie przyswoić, że Julia może być 'Madame' nie 'Madmoiselle'. Za pierwszym razem poprawia, drukuje od nowa. Za następnym już się poddaje i zostawia w spokoju. 11:40. Kończymy. Auto. Znów bez mandatu, ufff.
Julia idzie negocjować przedłużenie pokoju, ja przestawiam samochód. Dwa kółka po placu Leopolda, potem boczne uliczki. W końcu znajduję chyba z kilometr dalej. Ale jest ładny dzień. Zadowolony wracam do hotelu.

Czwartek

Dzień sukcesów? Czyżby?

Sukces numer 1.
Szanowna agencja zgodziła się, że środki którymi dysponuje ciocia Julii wystarczają na bycie gwarantem. I wysłała wszystkie oświadczenia i umowę do podpisania.
 zdjęcie: agencja [126.3 KB]
Umowa ma duuuużo stron i duuużo dziwnych punktów. Między innymi: Umowa jest na 3 lata. Obowiązuje 3-miesięczne wypowiedzenie. Umowy pod żadnym pozorem nie wolno rozwiązać. Najemca zobowiązuję się czyścić co rok mieszkanie, bojler i inne dziwne urządzenia i rachunek za powyższe przedstawić agencji. Itd.
W końcu okazało się że jednak będziemy chyba mogli rozwiązać umowę najmu, a nie wolno jej rozwiązać wynajmującemu. I to wszytko mimo że od początku mówimy że chcemy tylko na 6 miesięcy.

Sukces numer 2.
Zjedliśmy prawdziwy obiad. To pierwszy we Francji. Powoli przyswajamy miejscowe zwyczaje i wybraliśmy się do stołówki studenckiej o właściwej porze, czyli przed 13. Trochę później było by już po kalafiorze (i kurczaku i frytkach i sałatce z sałaty i jogurcie i bułce i jabłkach). Obiad był dobry i tani. Cena dla studentów -- 2.60E, czyli tyle co pół przeciętnej kanapki u tutejszego Turka czy w Quicku.
Poza tymi stołówkami -- jedzenie na ulicy jest cholernie drogie. Droższe nawet niż w Stanach.

Sukces numer 3.
Zapisałem się (tylko z niewielką pomocą Julki ;) na kurs francuskiego. W sławnym SUEE, czyli oddziale studentów zagranicznych który prowadzi kursy na uniwersytecie nie było mowy. Wszystkie miejsca zajęte od miesięcy. Mogę się co najwyżej dopisać do listy oczekujących na przyszły semestr.
Inne kursy organizuje Szkoła Górnicza. Jedziemy do Szkoły Górniczej. To taka ich politechnika. Tam inny typ ludzi niż na wydziale humanistycznym, jakoś łatwiej idzie się dogadać. W końcu nawet po angielsku... Także od 13 będę się uczył francuskiego w Szkole Górniczej w Nancy. Ha!

Sukces numer 4. (zakrawający nawet na miano cudu)
Wracamy do domu i... i... na placu Leopolda jest wolne miejsce w strefie bezpłatnej. No dobrze ściśle rzecz ujmując 3/4 miejsca. Ale co tam. Musi starczyć.

Wieczór (no tylko godzina i kwadrans tym razem) w kafejce internetowej.
 zdjęcie: cyber_cafe [97.4 KB]  zdjęcie: cyber_cafe_jul [102.0 KB]
Chyba niedługo będą mnie tam dobrze znali. W zasadzie to już nas rozpoznają. I 66% z trzech osób które nas tam do tej pory obsługiwało mówi po angielsku! To niesamowity rekord, jako że to tej pory liczba ta wynosiła 0% zarówno w agencji nieruchomości, biurze spraw studenckich (przeznaczonym głównie dla studentów wymian zagranicznych), sekcji studentów zagranicznych uniwersytetu i sekcji kursów francuskiego szkoły górniczej. W tej ostatniej -- chlubny wyjątek -- liczba wzrosła do 50% po tym jak pani zatelefonowała po swoją koleżankę.

W pracy ciągle nie mogę zwalczyć jednego z komputerów. Chyba ktoś się do niego włamał i zrobił mu kuku. Niedobrze.

Tak jak Julia mówiła, "Completé" to moja własna inwencja (haha sfrancuzczam francuskie nazwy). Powinno być "Complet". Dzisiaj też jest Complet, ale my nasz pokój mamy.
A nasz pokój jest śmieszny. Bo nie ma żadnego okna na zewnątrz, tylko dwa na taki wewnętrzny dziedziniec. W sumie nawet nie dziedziniec, taką wolna przestrzeń przy schodach przez wysokość całego budynku z małą fontanną i roślinkami na dole. Przez to u nas trochę duszno i niezbyt jasno.

Wieczorna porcja francuskiej telewizji. Julia dzielnie tłumaczy. Nawet reklamy i nieartykułowane okrzyki.
W wiadomościach jakieś newsy z Iraku, ale nie powiedzieli, żeśmy znaleźli ich nowiutkie rakiety przeciwlotnicze.
Piątek

Jak się dziś nie uda z mieszkaniem, to będzie źle. W hotelach miejsc raczej nie ma, a trzeba przetrwać cały weekend. Na razie znów spakowaliśmy się do auta (co to by było jakbyśmy przyjechali na piechotę -- wolę nie myśleć) i poszliśmy w miasto. No dobra nie tyle w miasto co załatwiać kartę stałego pobytu. Okazało się, wbrew informacjom ambasady w Warszawie, że mi też przysługuje prawo do karty. Jako mężowi. Tylko muszę wykazać się środkami potrzebnymi na przeżycie. Ale to powinno się dać załatwić.

Następnie obiad w stołówce, tym razem średnio dobry, ale dużo.
 zdjęcie: obiad_crous [88.0 KB]
I na zieloną łączkę popracować (albo poczytać -- zależy jak kto).
 zdjęcie: w_parku [222.9 KB]
Staramy się cały czas mieć na oku samochód, bo podobno tu też wybijają szyby i kradną co popadnie, a my mamy co stracić.
O 16.30 spotkanie w agencji, tam się okaże co dalej...

Piątek, wieczór

Mamy swój domek!
Koniec z szukaniem hoteli!
Koniec z bagażami w aucie!
Hurra!

Nasze 20m2 od końca -- do końca
 zdjęcie: domek_1polowa [51.6 KB]  zdjęcie: domek_2polowa [43.7 KB]

Agent nieruchomości: "no, TO nazywamy kuchnią..."
 zdjęcie: domek_kuchnia [50.8 KB]

I widok z okna, pewnie znacznie przyjemniejszy niż z większości mieszkań w całym Nancy:
 zdjęcie: domek_widok_z_okna [77.3 KB]

Piątek, wieczór wieczór

Doceniamy genialność (ja szczególnie) DVD puszczając sobie film w wersji angielskiej i jeszcze z angielskimi podpisami (ten film podpisów polskich nie miał, ale może inne będą). Wypożyczenie filmu -- 3.50€.

Pierwsza noc w własnym mieszkaniu! Na karimatach, ale we własnej pościeli! Nawet film na dobranoc mamy!
 zdjęcie: domek_film [76.9 KB]

Chyba aż przeczytam książkę na podstawie której film powstał. Może wtedy więcej zrozumiem. Solaris Lema.
Sobota

Ale nam się udało... Dopiero co wyjechaliśmy z naszego świeżo urządzonego mieszkania na KENie i szkoda nam, że tak krótko pomieszkaliśmy sobie "u siebie", ale za to znowu możemy sobie pourządzać!
Oczywiście teraz to inny rodzaj wyzwania, bo za kilka miesięcy większość rzeczy trzeba będzie oddać lub wyrzucić...

Pan który pokazywał na mieszkanie dał nam adres sklepu/komisu z używanymi rzeczami, więc od tego zaczęliśmy. Spory sklep, dużo rzeczy: ładne -- droższe i stare -- zupełnie tanie. Jak już wybraliśmy stół (20€) który by nam pasował i nie znaleźliśmy łóżka, wyrzucili nas ze sklepu życząc smacznego. Dwunasta...
 zdjęcie: stol [82.4 KB]

Przenieśliśmy się więc do Auchana gdzie kupiliśmy plastikową szafkę z szufladami (15€), do naszej kuchni pod zlew, 5 plastikowych pojemników (po 1.5€) które można postawić jeden na drugim (ale od czasu do czasu zaczepy zeskakują i wszystko ma tendencję do walenia się), kosz na śmiecie, kuchenkę z dwoma fajerkami (25€) dwie sosnowe półki (2*10€) do skręcenia z pięcioma półkami każda i sporo innych drobiazgów. Trochę jedzenia, ale że nie mamy lodówki to nie bardzo możemy robić zapasy.
Po tym wszystkim wróciliśmy do mebli, szczęśliwie przerwa obiadowa się między czasie skończyła (a nam nawet udało się coś zjeść w barze przy Auchanie, mimo że wyglądał jakby go właśnie zamykano), i mogliśmy kontynuować poszukiwania.
Długo chodziliśmy, rozważaliśmy czy raczej chcemy ładne drewniane krzesła, czy tanie nie koniecznie bardzo urodziwe. Znaleźliśmy sobie szafę (8€) -- taką rurkę na stojaku jak w sklepach z ciuchami. W końcu nie znaleźliśmy wygodnych ładnych krzeseł, więc wybraliśmy dwa składane (4€ + 5€). Moje -- plastikowe się Julii nie podoba, ale trudno -- było najwygodniejsze.
 zdjęcie: stol_i_krzesla [97.9 KB]
Pod kolor do krzesła wygrzebałem sobie lampkę biurkową (taką z halogenową żarówką dzięki czemu mózg nie paruje jak się długo przy niej siedzi). Kształt lampki został orzeknięty ciekawym, choć również nie koniecznie ładnym. Ale za 3€...

Jak tylko udało się wpakować wszystko to Toyotki i ruszyć w drogę powrotną, przypominamy sobie, że zapomnieliśmy kupić "szafy".
Wracamy, ale jej już nie ma. Buuu.

Rozpakowujemy wszystko i szybko (zanim wszystko zamkną) jedziemy na dalsze łowy. Tym razem do centrum handlowego Leclerca, gdzie jest też Saturn (taki ichniejszy Media Markt).
Dziki tłum. Kolejka samochodów wjeżdżających na autostradę sięga głęboko w parking. Tak we wszystkich supermarketach wgląda tu sobota. Brak słów. FRL.

Przymierzamy się do czajnika (ale żaden nie spełnia naszych oczekiwań) i jakiegoś małego sprzętu HiFi, który później mógłby zostać łazienkowym (ale odkładamy to do następnego razu, zadowolimy się póki co discmanem z głośniczkami). Leclerc okazuje się otwarty bez przerwy(!!!)... od którejś tam do 20. To już drugi sklep otwarty "bez przerwy"! W krótkim czasie jaki zostaje dokupujemy trochę jedzenia i komplet garnków. Jutro będzie pierwszy obiad w domu! (w szczególności, że na mieście i tak się nie bardzo da coś zjeść, przynajmniej o rozsądnej porze w rozsądnej cenie)
Niedziela

Nie ruszamy się z domu. Śpiąc trochę zmarzliśmy, rano na zewnątrz 8.9°C, wewnątrz 15°C (zostawiliśmy uchylone okno). Termometr zarejestrował minimalną temperaturę 6.4°C -- a wszyscy mówili opony zimowe?, po co? tam nie ma zimy...

Porządkujemy dom za pomocą nowych nabytków. W sumie całkiem nieźle się nam udało, wygląda jakbyśmy mieli porządek. Najgorzej jest z łazienką, gdzie nie ma ani półeczki. Co może to wisi na rurach wychodzących z bojlera, stoi na desce która wystaje na 3 cm ze ściany i leży różnych kątach. Coś trzeba będzie tam jeszcze wymyślić.

W kuchni potrzebujemy szafki, żeby postawić kuchenkę (czy jak to tam nazwać), no i może jeszcze jakiegoś stolika. Sam zlew to trochę mało.

Najbardziej nam brakuje jednak łóżka no i tej nieszczęsnej szafy, bo wszystkie "leżące" ubrania się zmieściły na półkach, ale reszta poniewiera się zwinięta.
Może jutro pojedziemy do IKEI (która jest dopiero w Metzu, jakieś 60km), w polskiej były takie wynalazki po jakieś 15€.

Za oknem się trochę przejaśniło, idziemy na rekonesans.

Udało nam się znaleźć wszystko czego szukaliśmy. Sklepik czynny w niedziele (za to zamknięty w soboty -- żeby było sprawiedliwie) i z opóźnioną przerwą obiadową od 13.30 do 15.30. Prawdziwy powiew wolnego rynku. Potem nawet otwartą piekarnie -- codziennie (oprócz poniedziałku), non-stop! (od 6 do 19.30). I jeszcze pralnie samoobsługową (codziennie bez wyjątku!), ale dzisiaj był tam taki tłum (pewnie nikt nie ma nic innego do roboty w niedziele), że pranie odłożyliśmy na jutro.
Julia próbowała też znaleźć wieczorną mszę, ale tutaj wszystkie niedzielne wieczorne msze odbywają się w sobotę wieczorem. Co kraj to obyczaj.

No nic chyba najwyższy czas wziąć się do roboty.
Chociaż obyło się bez przemocy fizycznej ze strony Jasia (Michał, to nie ładnie namawiać do złego), po tygodniowym zaniedbaniu dziennika przez niego teraz ja biorę się "do roboty". Spróbuję się jednak trochę bardziej (przynajmniej teraz) streszczać.

Poniedziałek
był zimny.
Jedną z podstawowych naszych potrzeb życiowych, teraz, gdy już mieliśmy własne mieszkanko, był internet. Pan w kafejce internetowej bardzo miły, ale jednak tylko do 21, kawałek od domu (jak jest zimno nabiera to większego znaczenia) i trzeba mu płacić... Żeby założyć internet potrzebowaliśmy telefonu, żeby założyć telefon potrzebowaliśmy jakiegoś numeru bankowego, do zdobycia numeru potrzebne nam było konto bankowe. Tak więc zaczęliśmy dzień od wizyty w banku, gdzie założyliśmy konto (nasze wspólne, francuskie konto). Ku naszemu zdziwieniu obyło się bez specjalnych problemów, nie brakowało nam żadnych dokumentów, nie było kolejki... Pierwsze "ale": kartę płatniczą dostaniemy za jakieś 10 dni (niewielkie ale), drugie "ale": na Numer Identyfikacji Bankowej, trzeba trochę poczekać. Na wyraz smutku, który nagle pojawił się na naszych twarzach, pani powiedziała, że jak wpadniemy po południu, to go dostaniemy. Mimo wszystko poszliśmy do France Telecoma, żeby dowiedzieć się, że nie możemy donieść tego numeru później. Trudno, telefon będzie musiał trochę poczekać... Jeszcze chwila w kafejce internetowej - piszę Magdzie, koleżance z wydziału, która ma w środę przyjechać do Nancy na Erasmusa, żeby podała dokładniejsze dane, wtedy będziemy mogli odebrać ją samochodem.
Obiad w stołówce, trochę pracy Jaśka, wsiadamy w samochód i do Metzu do Ikei, żeby uzupełnić braki w wyposażeniu naszego domku. Z Ikei wychodzimy z patelnią, szafkami kuchennymi (półki, jak do garażu, odpowiednio złożone będą robić za szafki, blat roboczy i prawie całe umeblowanie potrzebne w kuchni), metalowymi koszykami (półki łazienkowe), z szafą (garderobiana konstrukcja na kółkach z metalowych rurek), zasłoną do wcześniej kupionych szafo-półek (teraz mamy jedną szafę z drzwiami), upragnionym materacem i nawet łóżkiem (ach, ten dział przecen...). Gdy odbieramy wszystko na dworze leje. Na szczęście wszystko mieści się w samochodzie (za co płacę wąską miejscówką na tylnym siedzeniu w towarzystwie zwiniętego materaca) i nic nie musi moknąć na dachu przez 50 kilometrów, które dzielą nas od Nancy. Po drodze zahaczamy jeszcze o hypermarket Cora. Jest wielki i wciąga nas aż do zamknięcia kas (czyli trochę ponad godzinę). Wychodzimy z czajnikiem, radiem, elektrycznym śrubokrętem i jeszcze innym dobrem, którego nie będę już wymieniać. Wracamy do domu, układamy nowe nabytki na ich miejscach (poza zasłoną prysznicową - nie mamy jej na czym powiesić).
Wtorek
jest zimny i już od rana deszczowy.
Oczywiście nie udaje mi się wstać wcześnie - pierwsza noc w normalnym (co prawda pół metra węższym, niż w domu, ale bycie grubasami dopiero przed nami) łóżku, a poza nim tak zimno i nieprzyjemnie... W końcu parę minut przed jedenastą udaje mi się wyjść w kierunku Faculte* des Lettres - wtorek to jedyny dzień, kiedy jedna pani zapisuje Erasmusów. Staję w długiej kolejce ustawionej przed Scolarité. 11.25, jestem już pierwszą osobą przed drzwiami. Wychodzi pani i wiesza karteczkę z napisem FERMÉ. Nie podoba mi się ten napis. Zaglądam do środka, mówię z czym przyszłam. Dowiaduję się, że mogę przyjść po południu. Na moje tłumaczenie, że po południu mam spotkanie w sprawie karty pobytu słyszę, że mogę wrócić za tydzień. Pani przyjęła dziś już dziesięć osób i ma dość. Mogę też przyjść przed spotkaniem - w dwie godziny zdążę. Tym razem to mnie naprawdę zdenerwowali z tymi przerwami obiadowymi.
Po drodze do domu dzwonię do elektrowni - żeby przepisać elektryczność na siebie muszę podać stan licznika. W mieszkaniu nigdzie nie ma licznika. Licznik ukrył się z ośmioma innymi w szafie przy wejściu do naszej kamienicy. Niestety, ukrył się na tyle skutecznie, że nie mogliśmy go zdemaskować. Zajmiemy się tym później. My też zasłużyliśmy na obiad. W stołówce się trochę zasiedzieliśmy, spóźniam się na dyżur o jakieś dwadzieścia minut i osiem osób. Mówię, że mam spotkanie na policji (niezupełnie prawda, ale brzmi poważniej, niż że w jakimś Pôle Européen) w sprawie karty pobytu i ku swojemu zaskoczeniu słyszę głośne i kategoryczne oświadczenie pani, że przyjmie mnie poza kolejnością. Czyżby wyrzuty sumienia? Tak więc sprawę udaje się załatwić dość szybko i sprawnie, szybciej, niż mogłam się tego spodziewać wracam do domu.
Odbieramy z banku kartkę z Numerem Identyfikacji Bankowej, kserujemy potrzebne dokumenty i idziemy na spotkanie. Przechodzimy przez budynek, w którym mieści się recepcja, potem przez podwórko, wdrapujemy się na piętro, gdzie czekamy w ciasnym, tłocznym i dusznym (okno zamknięte, bo na dworze zimno, do tego zaczyna zupełnie lać) korytarzu. Wchodzę, wszystko w porządku, tylko muszę pójść do recepcji, żeby wziąć stamtąd fax, w którym mój tata deklaruje wzięcie naszej dwójki pod opiekę finansową na czas naszego pobytu w Nancy. Zakładam kurtkę, zbiegam po schodach, które obsiedli przemoczeni Niemcy, przebiegam przez deszcz, okazuje się, że mój fax jest w jeszcze innym budynku, przebiegam przez deszcz, wchodzę na trzecie piętro, znajduję fax, deszcz, recepcja, deszcz, schody z Niemcami... W międzyczasie Jasiek wszedł do środka, pani nie mówi po angielsku, spisuje dane z jego paszportu. Jest miła, żartujemy. Dokument o środkach jest potrzebny w dwóch wersjach - muszę pójść do recepcji, żeby go skserować. Schody, Niemcy, deszcz - xero się popsuło, muszę pójść do jakiegoś "komercyjnego". Nie wzięłam pieniędzy. Deszcz, schody, Niemcy, pieniądze, Niemcy, schody, deszcz, recepcja, deszcz, ksero, deszcz, recepcja, deszcz, schody, Niemcy, wszystko w porządku. To już wszystko, mamy się zgłosić za miesiąc.
Zadowoleni i w dobrych humorach wychodzimy, ostatni raz mijam grupkę Niemców, pani w recepcji patrzy na mnie z uśmiechem, "do widzenia". No to telefon. Musimy trochę poczekać w kolejce, ale udaje się. Pojutrze będzie telefon i wtedy będzie można załatwiać internet. Idziemy do domu. Jasiek pracuje. Nie będzie dziś już nic wysyłał - i tak już jest zbyt późno, a na zewnątrz tak zimno i mokro, że nawet miły pan w kafejce internetowej nie byłby w stanie wynagrodzić tego spaceru. Niestety nie odbieramy w ten sposób wiadomości od Magdy o tym, kiedy ma przyjechać... Niby nie obiecywaliśmy, że na pewno przyjedziemy po nią, ale jednak to nieładnie...
* wszyscy tu mówią po prostu: fak
Środa
na dworze pojawiło się słońce. Zastanawiamy się o której może przyjechać Magda, czy ma sens szybko wstawać i biec do internetu, żeby sprawdzić pocztę, kiedy dzwoni telefon. Magda. Mówi, że będzie wcześniej, niż pisała, przyjedzie za godzinę pociągiem ze Strasbourga. Oczywiście, że będziemy. Uff.
Ku swojemu zaskoczeniu jesteśmy na stacji przed przyjazdem pociągu, nawet jeszcze czekamy kilka minut. Pakujemy bagaże do auta i jedziemy do akademika. Tam wszechwładną pani z okienka oświadcza, że Magda nie dostanie pokoju, bo nie ma gwaranta. Skąd my znamy tą śpiewkę! Gdy już wystarczająco przekonywująco udowodniła swoją władze nad szczęściem Magdy, wpuszcza ją do pokoju, nawet pozwala jej się wykąpać i odpocząć przed ubezpieczeniem pokoju.
Dwie godziny później spotykamy się z Magdą na wydziale, wdrapujemy się na czwarte piętro (windy są, owszem, ale na klucz), gdzie ma mieć dyżur profesor odpowiedzialny za erasmusowych historyków. Nie ma go, za to spotykamy miłą panią, która nas troszkę wciąga w tajniki tego wydziału. Zawsze coś. Idziemy ubezpieczyć mieszkanie. W MGELu kolejka, ale się udaje. Spacer po mieście. Jest cieplej niż było, ale trochę kropi. Ciepła herbata w domu. Wieczorny spacer do internetu. Gdy wracamy, do Jaśka dzwoni jego szef. Idziemy przez Cours Léopold kopiąc kasztany, on rozmawia ze Stanami, ja z Paryżem, z Ciocią Viridianną.
Czwartek
jest ciągle cieplej. Udaje mi się dodzwonić do elektrowni. Nikt nie chce stanu licznika. Za to w poniedziałek przyjdzie pan zmienić go na nowy. Robimy pranie. W końcu. Śmieszne są te pralnie samoobsługowe. Idę na uczelnię, dziś zapisy dla licencjatów. Chcę się zorientować, jak to wygląda, zapisywać się będę dopiero na zajęciach. Jednak zapisuję się na zajęcia z nauk pomocniczych: informatykę (mają mnie nauczyć robić bazy danych pod kątem pracy historyka, może się przydać) i na zajęcia "historia i obraz". Idziemy z Magdą do domu na herbatę, później kolacja na stołówce (dziś nie było porządnego obiadu). Jadalnia jeszcze się nie otworzyła, więc wypożyczamy film na wieczór. Romantyczne "kino, kawiarnia i spacer", z drobnymi poprawkami i z przerwą na podłączenie się do sieci przez nowo podłączony telefon.
Piątek
Zanim zdążam zakończyć poranną toaletę przychodzi* Magda z Ewą - trzeba pójść do głównej siedziby CROUSu (organizacja zawiadująca akademikami stołówkami), żeby rozwiązać kwestię gwaranta. Ewa świeżo przyjechała i ma ten sam problem. Idziemy, sprawę udało się szybko załatwić (uznają polskich rodziców jako gwarantów), wracamy, tyle, że jakoś naokoło. Trochę się pogubiłam w tych ich powyginanych i rondowatych ulicach.
Po południu idziemy z Jaśkiem zamówić internet. Powinien być w środę. I to chyba na tyle, jeśli chodzi o piątek.

** tak, a ten obiad to był o 7*** wieczorem

**** akurat!!! wydają go od 18.30
Piątek
Niedobrze. Przegięliśmy z używaniem karty, z nie uwzględnieniem że rachunki spływają z opóźnieniem, z brakiem Internetu (więc i kontroli) i w dodatku kurs EUR/USD niekorzystny. No i mamy (niedozwolony) debet na rachunku. Nie jestem szczęśliwy.

* Taaaak. To wszystko przeze mnie. Uznałem, że jak będziemy mieli motywacje to wstaniemy wcześniej i zaproponowałem żeby Magda przyszła o 10-ej. Skończyło się tak, że na pukanie do drzwi Julia zaczęła wołać z łazienki, że ona to absolutnie teraz nie może otworzyć, także ja musiałem zwlec się z łóżka po niecałych 7 godzinach snu, wciągnąć na piżamę byle co i pełnić honory pana domu. Mea culpa. I przez to wszystko poszedłem w piżamie na obiad**, co się okazało po zdjęciu polara. Dobrze, że sypiam w T-shirtcie.

*** o 6-tej!****
Sobota
jest umiarkowanie ładna. Wstajemy oczywiście nie za rano, zbieramy się na wycieczkę, naszym celem ma być odległy o jakieś 130 km alzacki Colmar. Koło południa wyjeżdżamy. Na początek Lunéville.
 zdjęcie: luneville [102.3 KB]

Pałac większy niż się spodziewałam. Ostatnio (styczeń 2003) uległ pożarowi, duża część jest w remoncie, okna są okopcone, z tyłu pałacu na ziemi leżą nadpalone belki stropowe... Na płocie, który ogradza remontowana część budynku, umieszczono jego historię pod kątem pożarów, które atakowały go wielokrotnie od początku, a nawet zabiły Stanisława Leszczyńskiego. Park iście francuski, ciągnie się daleko, za to dosyć wąski, z jednej strony ogrodzony murem znad którego do środka zaglądają miejskie kamienice. Wnętrz nie zwiedzamy, trafiliśmy na przerwę obiadową. Jedziemy dalej.
Trafiamy do Baccaratu, szukamy przyfabrycznego muzeum kryształu, z którego słynie to miasteczko (ponoć najczystszy na świecie). Widzimy kościół, betonowy bunkier ze spiczastą wieżyczką obok. Jasiek idzie zrobić zdjęcie, ja wchodzę do środka, bez specjalnych oczekiwań. Zamykam za sobą drzwi i zamieram z wrażenia. Wnętrze, bardzo proste i surowe, tonie w mroku, wysoko nad ołtarzem świecą witraże, bajecznie kolorowe, niewielkie kwadraty. Po obu stronach ołtarza witraże ze świętymi, wyglądają trochę jak kolorowi kosmonauci z książeczek dla dzieci.
 zdjęcie: baccarat-witraze [96.6 KB]

Wszystko to jest tak bardzo proste, delikatnie błyszczą walcowate abażury wiszące rządkiem wzdłuż kościoła, za nimi tak samo delikatnie błyszczą piszczałki organ... Spędzamy tam dużo czasu, Jasiek żałuje, że nie wzięliśmy statywu.
Z kościoła do muzeum kryształu (2,50 €). Jasiek początkowo nie chciał tam iść, ale ostatecznie (przynajmniej tak twierdził nie poddany absolutnie żadnemu przymusowi) podobało mu się. Dużo naprawdę ładnych wyrobów z kryształu i film pokazujący, ja powstają.
Po Baccaracie zatrzymujemy się w Saint Dié, gdzie, o dziwo, mimo czwartej godziny po południu, udaje się nam zjeść obiad. I to jaki! Jedząc mojego naleśnika z boczkiem, munsterem, ziemniakami i śmietaną czuję przepełniające mnie absolutne szczęście.
Jedziemy dalej, droga prowadzi przez Wogezy. A właściwie droga, którą mieliśmy jechać tam prowadzi. Chwila nieuwagi i trafiamy na inną drogę, która objeżdża góry pod spodem - chyba siedmiokilometrowym tunelem. Wyjeżdżamy już w zupełnej Alzacji, gdzie ukazują się nam wskazówki mówiące, że tędy prowadzi alzacki szlak winny. Zatrzymujemy się w Sélestat, zostawiamy auto na parkingu i wchodzimy na starówkę. Jest kilka minut po szóstej, więc, mimo turystycznego charakteru miasteczka, wszystko jest zamknięte. Mijamy tylko kilku zapóźnionych, jak my, turystów. Miasteczko jest śmieszne. Ściśnięte malutkie kamieniczki w żywych kolorach z murem pruskim i wysokimi, spadzistymi dachami. Oglądamy kościół świętego Jerzego, ku naszemu zaskoczeniu otwarty (zawsze warto spróbować otworzyć drzwi, nawet jeśli wyglądają na zaryglowane). W środku świeci się tylko kilka lamp, nie ma typowego zestawu świętych (św. Antoni, św. Teresa i Joanna d'Arc), tylko święty Jerzy z mieczem wbitym w smoka i uduchowionym wzrokiem podpiera ścianę. Za ołtarz prowadzą strzałki z zachęcającym napisem "freski XV w.", czując się trochę niepewnie przechodzimy przez ołtarz i oglądamy z bliska freski oraz średniowieczne rzeźby. Po wyjściu z kościoła idziemy w stronę samochodu. No, w każdym razie tak nam się wydaje - błędnie, jak się szybko okazuje. Krążymy po starówce próbując wydostać się na parking z naszym autkiem, wieża kościoła miga nam w różnych miejscach, w końcu się udaje. Robi się ciemno, jednak decydujemy się przejechać dzielące nas od Colmaru dwadzieścia kilometrów - podobno katedra jest ładnie podświetlona. Rzeczywiście, nawet jest jeszcze otwarta - nie, to zmyłka, podchodzi do nas pan, pokazując klucze, które zaraz wkłada do zamka i przekręca. Nici ze zwiedzania katedry w Colmarze. Przynajmniej tym razem. Kręcimy się jeszcze trochę po starówce, szukamy toalety - niestety wszystkie są zepsute. W związku z remontem dróg mamy problemy z wydostaniem się z miasta. Klnąc pod nosem na francuskich łobuzów, choć w rzeczywistości zadowoleni, jedziemy do domu.
Niedziela
śliczna, słoneczna. Rano idę na mszę. Na dziesięć minut przed początkiem mszy dzwony biją jak szalone - żeby śpiący jeszcze parafianie zdążyli wstać, ubrać się, zjeść kanapkę popijając kawą i przybiec na czas (no, podobnie to wyglądało w moim przypadku). Jest tak ładnie, że namawiam Jaśka, żeby dziś też zrobić jakąś wycieczkę. On musi pracować, ale zgadza się, tylko, że mamy wrócić wcześniej niż wczoraj. Stukam wiadomość do Magdy, w tym momencie dzwonek do drzwi - oto ona, w towarzystwie koleżanki. Wsiadamy we czwórkę, jedziemy do Toul, mam świetny humor, słonko świeci. W Toul świetna katedra, niestety zamknięta.
 zdjęcie: toul-katedra [137.1 KB]

Trochę się włóczymy po miasteczku, ale nic specjalnie ciekawego nie znajdujemy, no może poza kebabami* na obiad. Jedziemy dalej, bocznymi drogami, przez łąki i miasteczka, mijamy myśliwego z dwoma strzelbami, żoną, córeczką i psami, krowy, jeźdźca na koniu... Dojeżdżamy do Saint Nicolas de Port. Tam szesnastowieczny kościół - bardzo wart wycieczki.
 zdjęcie: swmikolaj-kosciol [112.2 KB]

Zbieramy się do domu.
Wieczorem Jasiek zabiera się do pracy, a ja do nadrabiania tygodniowych zaległości w dzienniku. Mimo pierwotnej deklaracji o streszczaniu się, strasznie się rozpisałam. No, a teraz chyba spać, "jutro też jest dzień."
* Nieprawda! Jedząc kebaby siedzimy przy rondzie które obsadzone jest roślinami które wydają się być niesamowitym dzikim gąszczem. Oprócz tego kręci się i obraca pięć albo sześć wiatraków. Razem z nimi obraca się pięć cieni. To nie jest "nic ciekawego". Bardzo mi się podoba.
Poniedziałek

Dziś pierwszy dzień w szkole. Udaje mi się dotrzeć, samodzielnie, chociaż jeszcze nie jechaliśmy tu środkami komunikacji, więc muszę domyślać się jak działają tu bilety itp.
Dojeżdżam więc autobusem, potem przesiadam się w tramwaj i cała droga zajmuje mniej niż 20 minut. Także dojeżdżam z zapasem.
Na początek idę do sekretariatu, gdzie pani coś tłumaczy lekko przerażonej Japonce. Japonka absolutnie nie rozumie po francusku, więc czuje z nią rodzaj wspólnoty. Pomaga jej za to kolega. Nadchodzi czas zajęć, więc już nie zostaje przyjęty, formalności załatwię później.
Czekamy na korytarzu, wygląda na to, że jest nas nie dużo. Kolega opuszcza Japonkę, ta wygląda na jeszcze bardziej spłoszoną, więc mówię jej po angielsku, że ja też ani w ząb po francusku, żeby czuła się raźniej. Z boku nadciąga potężna grupka. No tak, teraz to już wszyscy. Możemy iść do sali.
Po krótkich poszukiwaniach prowadzący odnajduje naszą sale. Duża, w piwnicy i piekielne gorąco.
Podział na grupy. Wydawało mi się, że tylko ja, Japonka i może kilka co najwyżej kilka innych osób jest zupełnie początkujących. Jednak na wezwanie debiutantów wstaje chyba 3/4 zgromadzonych. W końcu z około połową przenosimy się do innej sali i powitani (po angielsku!) przez dyrektora kursu, zaczynamy.
Zajęcia prowadzi Jose (czyt. Dżoze), chodzi po sali, dużo mówi, dużo żartuje, robi miny. Jest wesoło i nie nudzę się. Podoba mi się. Tylko gorąco. Niektórzy mają za zadanie się przedstawić, jest Czeszka Alena, Grek Dimitri, kilku Palestyńczyków, Turek, kilku Japończyków, Chińczyków i... Zosia. Zosia siedzi z kolegą który na początku dał do zrozumienia że nie uczestniczy w kursie tylko towarzyszy. Rozmawiają po angielsku. Widać jest jeszcze bardziej przerażona pozostaniem w obcojęzycznym środowisku samotnie. No i nie ma wyjścia, musi być Polką. Ja, nie wywołany do przedstawienia swojej narodowości, nie ujawniam się. A co, mam teatralnym szeptem przekazywać, że też jestem Polakiem i że miło mi poznać?
Także w końcu przedstawiam się już po zajęciach, ku zaskoczeniu Zosi i... życie staje się prostsze. Przynajmniej będziemy mogli sobie pokomentować, jak żadne z nas nie będzie rozumiało.
Razem wybieramy się do sekretariatu pozałatwiać formalności, i ruszamy w drogę powrotną.
Zosia przyjechała tu z Poznania po skończonej psychologii, za swoim chłopakiem, Francuzem. Na początku mieszkali w Paryżu, ale nie mogli znieść hałasu, korków, cen i w końcu przenieśli się do Nancy. On w ciągu dnia pracuje, ona siedzi w domu i nie bardzo ma się do kogo odezwać. Także cieszy się że poznaje nas (no na razie mnie) i że jeszcze my znamy kilkoro Polaków. No i zaczyna uczyć się francuskiego i studiować na tutejszej anglistyce.
Słońce, spacerek do domu. Fajnie.

Dziś ma przyjść pan z elektrowni zamontować nam nowy licznik. Dzięki temu będziemy mieli tańszy prąd w niektórych przedziałach czasowych.
Julia nie bardzo chce iść na obiad, bo pan ma przyjść między 12 a 16. Tłumacze jej że do przecież nie przyjdzie w czasie przerwy. Julia zostawia kartkę na drzwiach (w sumie licznik jest na zewnątrz więc po co my mu) i idziemy. Wracamy. Rzeczywiście, młody wesoły człowiek pojawia sie 10 minut po drugiej. Tłumaczy co i jak, pokazuje taryfy i idzie montować licznik.

Po południu druga tura zajęć, tym razem w budynku École des Mines. Nie piwnica i temperatura powietrza znacznie bardziej ludzka. Zajęcia z Karen, zdecydowanie bardziej nudne. Prononciation, czytanie przykładu za przykładem z kartki. Przysypiam. Palestyńczycy zdecydowanie są po jakimś francuskim, wyrywają się do odpowiedzi jeden przez drugiego. Nie wiem dla czego nie poszli do bardziej zaawansowanej grupy.

A propos tutejszych tramwajów -- moim zdaniem to nazwa znacznie przesadzona. Toto coś to to taki przerośnięty trolejbus. Jeździ po asfalcie na zwykłych gumowych kołach, ma dwa pantografy połączone z dwoma przewodami trakcji i kieruje się nim za pomocą okrągłej kierownicy. Na dodatek bardzo rzadko skręca (z 5 razy na całej trasie), a jeśli już to z prędkością jaką może osiągnąć staruszek z laską. Niby pomiędzy tymi kołami ma pośrodku coś na kształt szyny, ale chyba zupełnie zbytecznej. Ale podobno jest super nowoczesny, oddany dwa lata temu, ma priorytetowy przejazd przez skrzyżowania i specjalnie zamknięte ulice na połowie lub na całej szerokości.
Wtorek

Już przestałem się wkurzać debetem to jeszcze karę nam dołożyli (za to że niedozwolony). Wcale nie niską. Nie jestem szczęśliwy.

Drugi dzień w szkole. Znów podziemia. Sytuację ratuje tylko to że Jose chodzi, pyta, żartuje itd. Udało mi się uchylić okno. Palestyńczyk zamknął. Otworzyłem z drugiej strony i od czasu do czasu docierają do mnie podmuchy powietrza.
Myślałem czy by nie zasłonić kaloryfera pod oknem (dlaczego nie ma w nich regulatorów!) swoim polarem, ale nie odważyłem się. Nie chciałem żeby mi się polar stopił.
Dziś 3 godziny. W połowie decydujemy się na zrobienie przerwy (przy cichym oporze ambitnych Palestyńczyków). Idziemy z Zosią do drugiego budynku po coś do picia. Ja po zimną Oranginę.
Wracając widzimy że ktoś zamknął wszystkie okna. Przychodzą mi na myśl brzydkie słowa.
Część grupy stoi przed budynkiem i pali. Jose zauważa, że moja Orangina to strasznie dużo cholesterolu (nie wiem co ma cholesterol do oranżady pomarańczowej?), jego papieros to strasznie dużo nikotyny ripostuje. Ale Jose rzuca od za miesiąc. Na urodziny swojej mamy. Będę trzymał kciuki. Rozwijamy temat papierosów. We Francji bardzo drogie, podobno 3.60€ za paczkę Malboro. Jose mówi że znacznie tańsze są w Luksemburgu (130 km). (z ostatniej GW, w poniedziałek mają strajkować kioskarze z Tabaców, bo rząd chce w dwóch skokach podnieść podatki tak że Malboro będzie kosztowało 5.50€, jak rozumiem chodzi o to że przemyt i pewnie turystyka handlowa odbiera im wpływy. FRL.). Czy Francuzi mniej palą z powodu cen? Nie sadzę. Już prędzej mniej jedzą...

Reszta zajęć upływa szybko. Wracając nawiązujemy znajomości z Dimitrim, Grekiem. Okazuje się być pokrewną duszą, programistą, który jest w fazie kończenia magisterki (witamy w klubie) i przyjęli go tu na studia. Z tego co rozumiem tu ma robić tą magisterkę.

Dimitriego spotykamy oboje na stołówce, przysiada się do nas i trochę rozmawiamy. Jemu najwyraźniej nie smakuje zbytnio stołówkowa kuchnia, ale w końcu coś jeść musi. Po obiedzie zapraszamy go do nas na herbatę.

Dimitri jest dzielny. Decydując się na przyjazd tutaj miał mieć zajęcia po angielsku, ale później poinformowali go, że program się zmienił i że będą po francusku. A on, jak ja, francuskiego ani w ząb. Ale i tak się zdecydował. Zaczął kurs w École des Mines i za kilka dni zacznie zajęcia na Uniwersytecie.

Poza tym rozmawiamy trochę o wygodach i niewygodach Unii Europejskiej, o naszym do niej wchodzeniu (w końcu Grecy nie tak dawno też do niej "wchodzili"). Jednego powinniśmy być pewni, ceny pójdą w górę...

Siedząc w domu z niecierpliwością spoglądam przez ramię, a nóż już dziś zapali się magiczna lampka DSL na modemie...
Na razie jesteśmy wdzięczni firmie która udostępnia numer dostępowy do Internetu.

Poza tym szacuje ile kosztuje ogrzewanie według wyższej i niższej taryfy. Kupujemy programator czasowy, który się będzie włączał o godzinach na jakie go ustawimy, żeby racjonalizować koszty.
Mimo to wychodzi mi że godzina ciągłej pracy kaloryfera to 6.5€. Chyba na wszelki wypadek będziemy trochę marznąć, żeby nie zbankrutować. No i gotowanie na kuchence elektrycznej przez godzinę też mniej więcej tyle kosztuje... I to w tańszej taryfie (pomiędzy 21 a 23 i 1 a 7 rano). Dobrze że komputer zużywa z 5 razy mniej prądu...
Środa
Dziś przerwa od szkoły. Niby mógłbym pójść na jedną godzinę, ale jestem na kursie pół-intensywnym, który tym różni się od intensywnego, że wybieram sobie 10 godzin w tygodniu z 16 na które chodzi reszta. Trochę dziwny system.

Przed wyjściem na obiad myślę sobie -- pewnie (jak to Francuzi) spece z France Telecom wezmą się do roboty zaraz po przerwie obiadowej.
I rzeczywiście -- wracam ze stołówki i DSL już jest. Trochę podłączenia kabli, i rogaty switch (tak go ochrzciła Julia) łączy się z Internetem. Plus dla Francji za sprawność i bezproblemowość.

Dużo pracy do piątku.
Czwartek
Długo śpimy (aczkolwiek nie jest to nic nadzwyczajnego, zazwyczaj długo śpimy).
Dziś znów 3 godziny zajęć po południu, tym razem z Sabiną. Sabiny jeszcze nie znam, więc mam nadzieje, że jej zajęcia będą żywsze niż te Kariny.
Jest znośnie, choć nie rewelacyjnie. Sporo czytania, gramatyki, Sabina udaje magnetofon, bo kasetę jej wciągło...
Ja dwukrotnie dowodzę swojej błyskotliwości (a może pracowitości ;), raz robiąc dwa razy więcej ćwiczeń niż było zadane...
W przerwie zaprzyjaźniamy się z Chińczykami siedzącymi obok. Tzulin [dżulin] jest z Pekinu i przyjechała z mężem który pracuje w Metzu, jej sąsiad literuje pierwszy człon (?) swojego imienia "Yan" prawie nie mówi po angielsku więc trudniej nam się komunikować. Tzulin musi tłumaczyć. Palestyńczyk pyta się ile liter ma alfabet chiński. Yan: około 36. Palestyńczyk: <konsternacja>, ale przecież... Tzulin załapuje, że chodzi ogólnie o znaki: no milion albo i więcej. Palestyńczyk: <konsternacja>... Tłumacze, że podstawowych jest chyba 3-4 tysiące, a potem więcej i więcej. Chyba udaje mi się nie zrobić z siebie zupełnego głupka, Tzulin przytakuje.

Palestyńczycy w dalszym ciągu niezwykle aktywni na zajęciach. Odpowiadają natychmiast na każde zadane pytanie. Nikt nie ma z nimi szans. Już prowadzący zaczęli się do tego dostosowywać i zadają pytania po kolei, poszczególnym osobom. Acha błyskawiczne odpowiedzi Palestyńczyków, nie oznaczają bynajmniej że są one poprawne. Powiedziałbym wręcz, że znacznie częściej są błędne.
(Scenka: prowadzący: ... to będzie rodzaj męski czy żeński? Palestyńczycy, jedna połowa: męski!, Palestyńczycy, druga połowa: żeński!, prowadzący patrzy, Palestyńczycy pierwsi: żeński!, Palestyńczycy drudzy: męski!, prowadzący patrzy, mija chwila, Palestyńczycy pierwsi: męski!, itd. aż ktoś się zlituje. Ok, aż prowadzący się zlituje, wszyscy inni są skutecznie zakrzyczani.)

Postanawiam zaprzyjaźniać się z Chińczykami. Wydają się bardzo fajni. Idziemy w tym samym kierunku, także wspólnie ruszamy na piechotę w stronę dworca. Tzulin dziwi się dlaczego nie uczę się francuskiego od Julii tylko na kursie, skoro ona dobrze mówi. Ja na początku nie załapuje o co jej chodzi, ale podejrzewam że pytanie ma u podstawy jedną z licznych różnic kulturowych. Podoba mi się poznawanie kultury w taki sposób, choć muszę uważać, bo łatwo zostać źle zrozumianym, albo wyjść na głupka. Na przykład nie czułem się zbyt pewnie pytając skąd z Chin jest Tzulin. Gdyby nie był to Pekin, to mógłbym się najeść wstydu.
Rozmawiamy trochę (dość ogólnie) o sytuacji politycznej Chin. Jestem bardzo ciekawy jak odbierają i co myślą Ci najbardziej zainteresowani. Kto i dlaczego wyjeżdża z Chin, czy nie ma utrudnień (tak jak kiedyś z ZSRR), kto może sobie na to pozwolić, czy daje się utrzymywać kontakty z rodziną itd. itd.
Może z czasem uda mi się więcej porozmawiać, aczkolwiek zdaje sobie sprawy że te tematy mogą być dosyć delikatne.
W każdym razie Tzulin zachęca do zobaczenia Chin, mówi że w większości miast można się z kimś dogadać po angielsku.

Jako że Julia wstępnie umówiła się z Magdą, że w sobotę pojedziemy zwiedzać Metz, umawiam się z Tzulin i jej kolegą, że dołączą do nas kiedy się już tam znajdziemy.
Piątek

Przychodzi pierwsza faktura z EDF (francuska energetyka). Na razie stany liczników 00000. Kwota do zapłaty: 0 kWh x 0.0777 €/kWh i 0kWh x 0.0485 €/kWh. Nie mogę się nacieszyć tą fakturą. Głównie dlatego, że wyprowadza mnie ona z błędu co do stawek za 1 kWh. Musiałem coś źle przeczytać w poniedziałek, bo stawki według których wyliczałem wszystko były 80 razy wyższe. Podkręcamy kaloryfery.

O 12-ej SMSują Majszczyki. Będą w Nancy za 4 godziny, czy mogą wpaść? Pewnie!
To niespodzianka, wprawdzie zapraszaliśmy ich żeby nas odwiedzili, ale nie sądziliśmy, że oni to zrealizują.
Majszczyki (udało im się zaparkować przed samym naszym domem!) właśnie wracają z objazdu Europy i ostatnie trzy dni spędziły w Paryżu.
Dziś muszą dojechać jeszcze do ciotki Agnieszki, gdzieś już przy samej granicy z Francją, ale spędzają z nami kilka godzin.
Mieli trochę przygód, nie koniecznie bardzo przyjemnych, ale zawsze z pozytywnym zakończeniem, także wyglądają na całkiem zadowolonych.
 zdjęcie: majszczyki [86.8 KB]

Magda była na spotkaniu jakimśtam w kościele i zdecydowała się pojechać na weekend na wyjazd integracyjno-rekolekcyjny za miasto.
Także odpuszczamy Metzowi, możemy w końcu pojechać innym razem. Odwołujemy spotkanie z Chińczykami i jeździmy palcem po mapie (taka duża wisi nad naszym stołem). To może Luxemburg?

Saturday

A day in English.

In the morning we SMSed Dimitri if he want to join us going to Luxemburg. He did.
From Nancy to Luxemburg is about 130 km, so that's no problem to get there and come back in a one day. We stopped in Cora hipermarket near Metz to do some shopping, and bought, among others, an electric tea-pot for Magda. (Wow, I realize now how weak is my knowledge of English. As long as I use techincal english, or have to speak just to be understood, it's ok, but writing anything like this it's a challenge for me. What is the right name of "electric tea-pot"?)
So way to Luxemburg was easy, country border, again, was nothing more than a speed limit on a 300 meters of highway. We left a car in a parking (free in Friday) near the old town, and went into city.

On a market -- kind of apple festival, so ate some sausagges, drunk a freshly squeezed apple juice, and had an apple dessert.
 zdjęcie: jablka [177.8 KB]

We liked very much the Luxemburg, the old, several times rebuild, fortrece. We walked along the river that surrounds the city. And from the side of river the city was pretty save, as it was placed on a high rock, and guarded by huge walls.
 zdjęcie: luxemburg-mur [166.7 KB]

I did many photographs of high stone bridges, that are only way to city center. They are impressive.
 zdjęcie: luxemburg-mosty [182.0 KB]
 zdjęcie: luxemburg-mostnowy [127.7 KB]

We also visited History of Luxeburg museum, that is placed in a modern building, that (I thing) put together a few old ones. I liked the way how exposition was prepared.
The elevator we get from ground level (of "low city") to the ground level (of city center), was the biggest I ever been. I think 50 person would get into it without problem. And the difference between both "ground" levels was 3 floors.
 zdjęcie: luxemburg-elevator [82.5 KB]


Unfortunatelly we didn't succeed seeing the cathedra inside, as at first attempt it was mass time, and at second (after nice dinner in Pizza Hut) it was already closed.
Next time!

Last ride to see how city and the walls are highlighted after dusk (could be better), last photos of (now highlited) faces at front of prince palace, being a bit lost in Luxemburg streets, and going back home...
 zdjęcie: luxemburg-twarz [26.0 KB]

Very nice city, we would like to have more time there.
Very nice day.
Wtorek, 21 października

moje urodziny!!!
rano, gdy Jasiek jeszcze śpi, wybiegam na wykład "Historia i śmierć" prowadzony przez pana Filipa Martin. Nowożytna, ale może być ciekawie, a co mi szkodzi. Rzeczywiście, warto było wstać na 10. Wykładowca jest sympatyczny, inteligentny, wykład ciekawy, a do tego nie robi problemu, ze specjalnym zaliczeniem dla erasmusowców. Podoba mi się.
Później informatyka, idziemy razem z Magdą. Dla wszystkich wystarcza komputerów, siedzimy oddzielnie. Mamy stworzyć tabelę w excelu. Dostajemy xero z XVIII-owiecznej księgi dochodów klasztoru, stąd mamy wziąć dane do naszej tabeli. Nie jestem w stanie tego odczytać, siadamy razem z Magdą, bardzo marnie nam to idzie, dostaję głupawki. Odczytywanie podobnego dokumentu po polsku nie byłoby bardzo łatwe, ale znając wyrazy jakoś bym sobie poradziła. Tutaj jednak jest jeszcze problem języka - nie dość, że po francusku, to jeszcze część wyrazów specyficznych - konkretny gatunek ryb, albo takich, które wyszły z użycia. No nic, jest śmiesznie... Trochę nam pomaga kolega z komputera obok.
Wracam do domu w dobrym humorze. Czeka na mnie Jaś z kwiatkiem i prezentem w torebce z uroczym prosiaczkiem (poprzednio dostałam od niego koszulkę z ropuchem, ciekawa jestem, jakie będzie kolejne zwierzątko). Zasadniczo czapkę i rękawiczki kupiliśmy razem poprzedniego dnia, ale podobają mi się, cieszę się. A kwiatek kolorystycznie pasuje do prezentu i jest w doniczce. Nie mamy zwierzątka, ale chociaż mamy kwiatka do zaopiekowania sie nim.
Po południu namówiona przez Magdę idę na wykład o intelektualistach wobec konfliktów XX wieku. Temat brzmi ciekawie, ale przed prowadzącą bardzo mnie ostrzegano. Rzeczywiście nie jest porywająca, wykład jest w dużej mierze wyliczaniem nazwisk i tytułów, strasznie szkolny, ale nie jest tak źle, jak byłam na to przygotowana.
Dziś też zaczyna się "Tydzień studentów obcokrajowców". Wieczorem idziemy do merostwa na uroczyste otwarcie. Jest większość grupy Jaśka z francuskiego, dla przypomnienia - grupy początkującej w tym języku. Przy wejściu pytają się nas, czy mamy zaproszenia - nie. Przekładają więc swoje zaproszenia z jednej ręki do drugiej i wchodzimy bez żadnych problemów. Wchodzimy po schodach z poręczami wykutymi przez znanego i podziwianego tu Jeana Lamoura, przechodzimy przez remontowaną salę, na koniec lądujemy w głównej sali ozdobionej w XVIII wieku wspaniałymi freskami. Rozpoczynają się spóźnione jeszcze bardziej niż my (a wydawało się, że to niemożliwe), przemówienia, miejscowi notable z wielkim entuzjazmem witają przybyłych z zagranicy studentów. Oczywiście wszystkie po francusku, nawet bez najmniejszej próby tłumaczenia. Świetnie to obrazuje stosunek Francuzów do przybyłych studentów - niby wiele entuzjazmu, ale zaraz jakieś bariery nie do przekroczenia.
Decydujemy się pójść do jakiejś knajpki większą grupą. Jest Japonka, Chińczyk, Chinka z mężem Francuzem, trzej Palestyńczycy, Dymitri, Magda, Sylwia, Zosia, która chodziła z nami na ściankę wspinaczkową w Warszawie, no i my.
Zadowoleni wracamy do domu. Na moje pytanie o tort, Jasiek znika w kuchni (o ile to oczywiście możliwe) i zabrania mi tam wchodzić. Długo coś tam dłubie i wychodzi z tortem. Jest cudowny - petit buerre'y, na nich krem karmelowy, banan, nugat. Nawet są świeczki - wycięta z normalnej świeczki rzymska czwórka i znaczek silnia. Udaje mi się zdmuchnąć...
Później dzwoni tata z życzeniami, internetem przysłała życzenia Agnieszka, my z kolei wysyłamy maila Michałowi, który urodził się tego samego dnia.
To były dobre urodziny.
Czwartek, 23 października

po południu jest dyżur Lotaryńskiego Towarzystwa Historycznego. Idziemy tam z Magdą, może fajnie byłoby się zorientować, co robią, podobno warto. Przyjmuje nas sam prezes, starszy pan i dwie starsze panie. Mówimy, że jesteśmy studentkami historii z Polski. Pan nam opowiada o I wojnie światowej, nie zauważając, że staramy się pokazać, że to zagadnienie nie jest nam zupełnie obce. Po długiej przemowie pan pyta się, po której stronie była wtedy Polska. Tłumaczymy mu, że w 1914 roku była pod zaborami, podzielona na trzy części (parties), rysując dłońmi na stole granice. Pan pyta nas, jak nazywała się partia popierająca Niemcy... W końcu porzucamy tematy historyczne, pan tłumaczy nam, jak bardzo opłaca man się zainwestować w kartę członkowską towarzystwa, że są odczyty i koncerty, że jest u nich też taki student, Stefan, że często bywa, nawet był chyba na tym tamtym koncercie... Potem pytają się, jak nam się podoba we Francji, jak wyglądają akademiki, cała trójka jest zbulwersowana, że pokoje nie są wyposażone w toalety, a nawet prysznice. Wykrzykują, że to powinno być zabronione. Ubolewają, że Francuzi nie mówią w obcych językach, że nie są zdolni w tym kierunku. Na moją uwagę, że już w XVI wieku mieli te same problemy panu, do tej pory wielkiemu patriocie francuskiemu, zapala się ognik w oczach. W XVI wieku Lotaryngia była zupełnie niezależna, dopiero później Francuzi ją zagarnęli - wykrzykuje gestykulując. Uciekamy z Magdą, chyba jednak nie zapiszemy się do Lotaryńskiego Towarzystwa Historycznego.
Wieczorem, w ramach "tygodnia obcego studenta" CROUS ma serwować dania lotaryńskie. Idziemy z Magdą, Sylwią i Dymitrem. Kolacja, jak zwykle, tyle że mając zaproszenie (gdybyśmy nie mieli, rozdają jeszcze przed wejściem) nie trzeba płacić. Pojawił się ser munster, którego normalnie nie było i można wybrać "paté lorrain" - coś na kształt białej kiełbasy w cieście, ale niezbyt dobre. Po kolacji zapraszamy towarzystwo do nas na film, zahaczamy o wypożyczalnię i po długim czasie decydujemy się na "Magnolię". Oglądamy ją na dwóch monitorach siedząc na krzesłach i łóżku.
Sobota, 25 listopada

Rano wybieramy się na 'rally' po Nancy. Spóźniamy się trochę bo podchody zaczęły się wczesnym świtem (o 10.30), ale na szczęście spotykamy jedną z grup, która właśnie rozwiązuje jedno z zadań.
Zadania raczej nie są trudne, w szczególności gdy dotyczą króla Stanisława i np. herbu jego rodzimego kraju. A w grupie która to zadanie otrzymała jest pięcioro Polaków.
Bez problemu znajdujemy też żółwia.
 zdjęcie: julia-pokazuje [112.4 KB]
 zdjęcie: zaba [132.9 KB]

W sumie nie zwiedzamy zbyt dużej części Nancy, bo nasze zagadki dotyczą dwóch przylegających do siebie placów i jednej rzeźby która miała znajdować się na jednym z nich, ale koniec końców postawiono ją gdzie indziej. Kolejna zagadka nakazuje właśnie odnaleźć tą rzeźbę, co też czynimy, ale tylko na mapie - jako że znamy ilość kratek w które należy nazwę placu wpisać.
 zdjęcie: zagadka [74.3 KB]

Jako pierwszy zespół kończymy zadanie i postanawiamy pójść gdzieś na kawę. Ale ktoś rzuca, żeby poczekać na resztę. Zanim druga grupa dochodzi, już połowa naszej się wykrusza i zanim dochodzimy do kawiarni, wykrusza się reszta (z nami włącznie).

A Julia jest paskudna. Poszła na zakupy i kupiła fajną książkę, ale po francusku, mimo że taką samą można znaleźć po angielsku. Żeby kupiła jakąś nieciekawą, ale nie kupiła taką fajną. Nie lubię jej. O!

A zaraz idziemy do Zosi i Filipa, do których wprosiliśmy się na oglądanie filmu. No w zasadzie to sami zaproponowali, myśmy tylko zasugerowali. Mamy do wyboru 'Szeregowca Ryana' albo 'Meet the Parents', ale z uwagi na Filipa chyba wybierzemy ten drugi ;)
 zdjęcie: zosia-i-filip [68.7 KB]

Trochę martwię się o Dymitra. Mijając się wczoraj w stołówce (on wychodził a ja zaczynałem stać w kolejce) umówiliśmy się, że on kupi kawę i będzie czekał na mnie w parku żeby razem pójść na popołudniowe zajęcia. Kolejka i obiad zajęły mi tyle, że nie zdziwiłem się że nie czeka już na mnie. Ale na zajęciach też go nie było. I od tamtej pory nie odpowiada na maile, messangery i nie odbiera telefonów...

Niedziela, 26 października

ładna pogoda. Rano idę do kościoła, potem namawiam Jaśka, żeby może coś zrobić z tą ładną pogodą, że jest taki ładny zamek, Haroué, i że jest otwarty tylko do 11 XI. Odzywa się Dymitri, pojedziemy razem z nim. Samochód nie chce już być tak miły, jak ostatnio. Jasiek ma problemy ze zmienianiem biegów. Mimo to jedziemy. Droga śliczne, słońce świeci. Zamek jest otwarty dopiero od 14, mamy godzinę. Chodzimy po miasteczku, jest absolutnie ciche, uśpione. Wszyscy zamknięci w domach jedzą niedzielny obiad. Otwarta kawiarnia, korzystamy. Zamek ładny, warto pojechać, trochę przypomina zamki z doliny Loary. Przewodnik nie tak miły jak pani we Fléville, gdzie byliśmy w poprzednim tygodniu, wchodzi w niepotrzebne szczegóły, bez obrazu całościowego i z historycznymi błędami rzeczowymi, chyba student historii sztuki.
Wracamy do Nancy, zostawiamy samochód koło warsztatu przy Auchaunie, później się nim zajmiemy. Dymitri zaprasza na herbatę, potem idziemy na kolację, a później do piwiarni "Pierre quo mousse" świętować imieniny Dymitra (tak, tak, Grecy też obchodzą imieniny). Głupio mi, że nie mamy prezentu, zwłaszcza, że wiedzieliśmy wcześniej. Dołączają do nas Zosia i Filip. Wybór różnych trunków jest tak duży, że nie wiemy na co się zdecydować. Bierzemy "próbnik" - osiem szklaneczek z różnymi piwami. Najbardziej smakują nam piwa o smaku owocowym, bezskutecznie staramy się zapamiętać ich nazwy.
 zdjęcie: pierre-piwo [115.6 KB]

Po drodze do domu zajadamy się kebabami i umawiamy się na następny dzień na stołówce, Zosia i Filip jej nie znają.
O tak! Dziś samochód przypomniał sobie o swoim wieku. Może nawet już wczoraj wieczorem, kiedy poszedłem go przestawić na lepsze miejsce już trochę marudził -- miałem problem żeby wrzucić wsteczny.
Dziś jest gorzej. Ruszamy z miejsca, ale po chwili na czerwonym świetle nie jestem w stanie wrzucić jedynki. Na awaryjnych zjeżdżamy na bok (dzięki korzystnej rzeźbie terenu) i przepuszczamy spieszących się francuzów. Udaje się wrzucić dwójkę, także postanawiamy przejechać dookoła placu, może się autek rozrusza. Może przez ostanie mrozy coś zamarzło i jak się silnik rozgrzeje -- będzie lepiej...
Poza tym Dymitri już czeka.
Bierzemy Dymitriego, uświadamiamy go że istnieje pewne ryzyko i decydujemy się je podjąć.
Do zamku Haroué docieramy jako tako, jeśli tylko nie zmieniać biegów, to się jedzie nieźle. Na 4 i 5 też daje się wrzucić.
Czekając aż skończy się przerwa obiadowa zwiedzamy miasteczko (a może to wieś? -- trudno rozróżnić). Potem zwiedzamy zamek. Niestety przewodnik mówi wszystko po francusku i nie ma żadnych anglojęzycznych broszurek. Więc Julia od czasu do czasu tłumaczy mi, a ja Dimitrowi. Potem oglądamy całkiem przyjemny ogród i fotografujemy zamek we wszystkich możliwych ujęciach przy pomocy całego (no prawie) arsenału fotograficznego który przytachaliśmy.
 zdjęcie: zamek_haroue [106.7 KB]
Wreszcie podejmujemy decyzje -- czy jechać dalej, czy wracać. Lepiej wracać bo później samochód może nam nie dać już takiej szansy.
Z trudem ruszamy z miejsca wykonując dziwne manewry, żeby ilość zmian biegów ograniczyć do minimum. Jedziemy malowniczą drogą przez pola. Na połowie nieba niesamowite chmury, a spod nich ciemne smugi padające na ziemie. Nie wytrzymuje i zakładam się z Dymitrem, że to smugi deszczu. On uważa, że to słońce które prześwieca chmury na wylot. Stawka -- duża czekolada.
No więc trzeba sprawdzić kto wygrał. Skręcam w wąziutką aczkolwiek wyasfaltowaną dróżkę między polami prosto w kierunku rzekomego deszczu. Niedobrze. Przejazd kolejowy i STOP. Stajemy przed i długo nie możemy ruszyć. Dobrze że nic nie jedzie z przeciwka, bo na tej dróżce mieści się dokładnie jeden samochód.
W końcu udaje nam się ruszyć z dwójki. Chmury wydają się jednak całkiem odległe. Zaczynam wątpić żeby udało nam się do nich dojechać, nawet gdyby samochód nie odmawiał posłuszeństwa. Poddaje się, to rzeczywiście nie może być deszcz, bo smugi po jednej stronie chmury padają w lewo, a po drugiej w prawo...
Postanawiam zawrócić do naszej drogi i w momencie gdy skręcam prosto w pole, Julia i Dimitri stwierdzają że mogliśmy pojechać dalej i inną drogą wrócić do Nancy. W tej sytuacji gaszę motor i idę zrobić zdjęcia chmur.
Z pewną niepewnością siadam za kierownicą z powrotem, wrzucam wsteczny (o dziwo bez problemów) włączam silnik i wracam na drogę. Jedynki wrzucić nie mogę znowu, ale za to przelatuje mi przez głowę inna myśl. Wyłączam silnik, wrzucam jedynkę, zapalam silnik i jedziemy!
Znów staramy się unikać konieczności zmiany biegów, przeklinam STOP na wjeździe na główną drogę, ale na szczęście nic nie jedzie więc tylko zwalniam bardzo, ale się nie zatrzymuję. Wybieramy powrót autostradą jako mniej narażony na takie przykrości i jedziemy spokojnie aż do Nancy.
Tam dopiero zaczyna się koszmar. Światła za światłami. I każde czerwone. Muszę co chwila powtarzać sztuczkę z wrzucaniem biegów przy wyłączonym silinku...
W końcu decyduję się postawić auto przy mijanym akurat warsztacie Norauto. Może w poniedziałek do niego ktoś będzie mógł zajrzeć... A ja nie czuje się na siłach jechać tak przez całe miasto, a potem wracać do warsztatu.
No to spacerujemy sobie do domu (jako że autobus chodzi co godzinę i najbliższy będzie za 54 minuty).
Poniedziałek, 27 października

o 13 jesteśmy umówieni z Zosią, Filipem i Dymitrem w CROUSie. Wstajemy nie dużo wcześniej. Chcemy jeszcze kupić spóźniony prezent Dymitrowi. Choroba! Przerwa obiadowa, wszystko będzie zamknięte. W końcu przypominamy sobie o niedużym supermarkecie niedaleko. Może tam coś będzie. Nie bardzo mamy wybór, bierzemy Asterixa, kupujemy papier i taśmę klejącą, żeby móc go zapakować, od kasjerki pożyczamy nożyczki. Przychodzimy oczywiście spóźnieni, wszyscy już na nas czekają. Zosi się dosyć podoba stołówka, Filipowi przypomina się liceum. Później kawa z automatu w parku - na Coursie Leopolda, pod pomnikiem. Dymitri wydaje się być ucieszony prezentem.
 zdjęcie: dimitris-asterix [137.1 KB]  zdjęcie: dimitris [131.3 KB]

Po południu idziemy z Magdą na spacer po Nancy, ulice o szóstej wyglądają jak warszawskie koło 20, czuć, że wszyscy spieszą do domu, niektóre sklepiki jeszcze otwarte, ale zaraz będą zamykać. Spóźniamy się 10 minut do kina (zaproszenia z okazji "tygodnia obcego studenta" na francuski film "Tais-Toi" z Jean Reno i Gerardem Depardieu), biedny Dymitri czeka na nas przed wejściem. Oglądamy jeszcze 20 minut reklam i zaczyna się film. Niestety, filmowa wersja Asterixa zbyt ograniczyła wyobraźnię filmowców, co do możliwości aktorskich Depardieu i zagrał coś na kształt współczesnego Obelixa. Trochę to przypomina przedwojenne kino polskie i przebieranie Dymszy za kobietę w każdym filmie.
Wracając do domu widzimy jak wieszają bożonarodzeniową gwiazdkę na ulicy, początki świątecznych dekoracji. Póki co wszystko przygotowuje się na Halloween, wszędzie są dynie, małe dyńki o śmiesznych kształtach, pajęczyny, czarownice, wiedźmowe kapelusze. Dominującymi kolorami (no, w każdym razie na wystawach sklepowych) są pomarańczowy i czarny.
Poniedziałek, 27 października

Przepisałem odnalezione pierwsze dni tego dziennika. Właśnie wtedy, kiedy siedziałem w samochodzie zanim po raz pierwszy wyruszyliśmy z Warszawy dziennik powstał...
 zdjęcie: pierwsze-notatki [79.0 KB]


Na wczoraj miałem dużo pracy, ale okoliczności sprawiły, że nie udało mi się nawet zacząć. Także dziś się za nią wezmę. Auto musi poczekać...
Wtorek, 28 października

idziemy z Magdą na podbój Toro Loco. Wchodzimy i.. nic, pusto, nie wiemy co ze sobą zrobić. Dowiadujemy się, że są zapisy na wyjazd erasmusów w Wogezy, trzeba od razu zapłacić 30 euro. Jestem zła, specjalnie zapisywałyśmy się do Erasmus Student Network, żeby mieć tego typu informacje, tymczasem to działa raczej na zasadzie krewnych i znajomych królika, kogo lubimy, ten się dowie i zapisze. Bardzo tego nie lubię. Może do przyszłego tygodnia zostaną jeszcze jakieś wolne miejsca z 50ciu i się dopiszemy.
Wracając do domu spotykamy Krzyśka. Krzysiek przyjechał do Nancy z cyrkiem, pracuje jako kierowca i w kuchni. Pytamy się go o cyrk, o jego pracę, o dziewczynę-fryzjerkę, która czeka na niego w Polsce, a której nie bierze ze sobą, bo cyrk to nie miejsce dla niej, zbyt dużo mężczyzn, nie upilnowałby. Na święta jedzie do domu, do Radomska, już się nie może doczekać. Tak w ogóle popracuje jeszcze z rok (gdzie w Polsce płacą 4 000?), kupi nowy samochód i wróci. Zawiedzionym wizytą w Toro Loco poprawiają nam się humory.
Od wczoraj pracy mi jakoś za dużo nie ubyło, a z autem nie che mi się walczyć. Niech sobie stoi w spokoju...
Środa, 29 października

rano (10.30) jestem umówiona z Dymitrim, mam służyć za tłumacza w CAF (Caisse d'Allocations Familiales - instytucja, która z podatków płaconych przez Francuzów, oddaje studentom obcokrajowcom część opłat za mieszkanie, choć oczywiście ma też inne szczytne cele). Dymitri złożył wniosek o zwrot części opłat za mieszkanie, stwierdzili jednak, że w 2002 roku zarobił zbyt dużo - to, że w tej chwili już nie zarabia, a o tamtych pieniądzach dawno zdążył zapomnieć, Francuzów specjalnie nie interesuje. Za to ja mam szansę na dopłaty, no cóż, spróbujemy...
Później herbata, obiad, wykład. Dziś ciekawy temat - El Gammal opowiada o Guizocie. Niesamowity jest ten wykładowca, mający przed sobą salę pełną studentów i mówiący gdzieś do ściany, a może w sufit - takie przynajmniej ma się wrażenie obserwując jego wzrok, wędrujący gdzieś nad głowami studentów. Wydaje mi się, że pod koniec wydaje zaczął patrzeć na nas, swoich słuchaczy, ale ja widziałam to już przez mgłę, walcząc z powiekami, które się zbuntowały i koniecznie chciały odciąć mnie od otaczającego świata, mimo, że wykład był, przynajmniej dla mnie, ciekawy.
Po wykładzie poszłam do "gimnazjonu" sprawdzić, czy mogę się jeszcze zapisać na badmintona. Tak, raczej nie ma sprawy, pan był miły, gimnazjon mi się podoba, tylko potrzebuję trampek. Ale w tym tygodniu jeszcze będą mi wybaczone inne buty. Od jutra zaczynam grać.
Domek, drzemka, jednak nie idę dziś na spotkanie miejscowych studentów fotografów-amatorów. Może za tydzień...
Pogoda - po wejściu do domu jak najszybciej chce się o niej zapomnieć. Ale ta wciska się jakoś przez okno, przez komin, szparą pod drzwiami, każda możliwą szparką, a co najgorsze dotarła do szpiku (razem z przemarznięciem) i nie chce sobie stamtąd pójść. Próbuję walczyć z nią za pomocą herbaty, ale ta broni się dzielnie szybko chłodząc nieudane lekarstwo, prawdopodobnie wyciągnę ciężką artylerię w postaci wanny z gorącą wodą, ale to niestety środek doraźny...
Czwartek, 30 października

ciągle pada.
Wstaję na dziewiątą na zajęcia, wyjątkowo udaje mi się przyjść na czas. Ferry zazwyczaj spóźnia się chwilę, tym razem jednak studenci zaczynają wychodzić z sali 5 minut po czasie. Z Niemką Dorotą (no, w każdym razie coś takiego) jesteśmy trochę zdziwione - i u nich i u nas daję się prowadzącemu kwadrans. Wracam do domu i idziemy z Jaśkiem na odsiecz naszemu porzuconemu samochodowi. W Norauto, obok którego go zostawiliśmy, nie mają mechaników, tylko ludzi do zmiany koła. Wysyłają nas do stacji opla - prosto, jakieś pięćset metrów. Jedziemy bez sprzęgła*, na pierwszym biegu, hamujemy wyłączając silnik. Udało nam się dotrzeć! W oplu dowiadujemy się, że oni tylko i wyłącznie ople, że musimy do toyoty, jakieś pięćset metrów. Próbujemy wystartować, ale akumulator się zmęczył tą jazdą i nie chce z nami współpracować. Ruszamy więc na piechotę. Po dłuższym spacerze dowiadujemy się, że do tej toyoty to jeszcze z 5, no może 4 kilometry. Nic, nie dopchniemy go sami, trzeba będzie go pociągnąć. Ostatecznie zlokalizowawszy problem (jakiś wyciek, który uniemożliwia pracę sprzęgła) zostawiamy samochód pod stacją opla.
Jasiek odprowadza mnie na wykład, pokazuję mu, jak paskudny jest ten wydział. Później spotykam się z Magdą, idziemy na spacer, potem na badmintona. Jest dość dużo osób, większość gra lepiej niż my - no, w każdym razie tylko nasza lotka ciągle trafia na cudze boiska. Gramy przez półtorej godziny (no, niezupełnie, bo siadamy na chwilę żeby odpocząć kwadrans przed końcem i już nie mamy gdzie wracać), Magda się zastanawia, czy by się nie zapisać na badmintona po powrocie do Warszawy.
Później kolacja, na wieczór chcemy pożyczyć jakiś film, ale pan zdąża zamknąć wypożyczalnie. Idę więc z Magdą i Dymitrisem na kawę (miała być czekolada, ale albo ja, albo kelnerka się pomyliła) no i długie wieczorne rozmowy. Musimy opuścić lokal, bo na początku było miło i spokojnie, a później przyszedł tłumek poprzebierany za wampiry czy inne czarownice (zresztą dość udanie) i muzyka zmieniła się ze spokojnego tła w hałaśliwego zagłuszacza.
Niestety nie miałam ze sobą telefonu i Jasiek, który czekał w domu aż wrócę z filmem (on i tak miał pracować, a nie go oglądać) trochę się niepokoił.
* taaaaak. Dziś już sprzęgła nie mamy w ogóle. Nic a nic. Jazda po mieście w ten sposób to całkiem nowe doświadczenie.
 zdjęcie: sprzeglo [103.6 KB]
Piątek, 31 października

rano (10.30) zajęcia Brunna - historia społeczna i gospodarcza Stanów Zjednoczonych w XIX wieku. Nie wiadomo, czy te Stany jeszcze się kiedyś nie przydadzą. Wchodzę spóźniona. Po obiedzie kolejny wykład Brunna, tym razem nie dla licencjatów, ale magistrantów. Temat: historia społeczna gospodarcza po rewolucji przemysłowej. Od trzech wykładów nie możemy wyjść poza tłumaczenie, co to ta rewolucja przemysłowa. A nie, przepraszam, dziś jeszcze mówiliśmy jak się zmieniała mapa Lotaryngii od rewolucji do początków XX wieku.
Dziś dwa posiłki na stołówce. Na obiad był wyjątkowy wybór -- cztery dania. Niestety, wyjątkowo, wszystkie niedobre. Nie dojadamy. Dlatego postanawiamy towarzyszyć Dymitrowi w kolacji. Później idziemy do poznanego już wcześniej lokalu Pierre (albo jakoś tak), bo to wieczór pożegnalny. Dymitri ma (zasłużenie) dość Francuzów i nie specjalnie ma tu coś do roboty. Także leci jutro na kilka tygodni do domu, żeby uporządkować swoje sprawy, może znaleźć jakieś inne studia, a może jakąś pracę.
Rozmowa na początku się specjalnie nie klei, trochę o przeszłości Polski i komunizmie, trochę o problemach młodej demokracji, trochę o Grecji. Zarówno wiedza Dymitra o naszych problemach, jak i nasza o problemach Grecji nie jest zbyt rozległa. Na przykład dowiadujemy się dlaczego Grecy nie kochają Ameryki. A to dla tego, że A. (co zresztą ma w zwyczaju) wspierała dyktatora Grecji, a Grecy, zdaje się, za nim nie przepadali...

Zosia i Filip przyjść nie mogą. Przyjmują dziś wizytę rodziców Filipa. Zosiu -- nie ma się czym denerwować ;)

Julia (a w zasadzie oboje -- bo w greckiej dedykacji można odcyfrować słowa Julia, Jan i Dimitris) dostaje od Dimitriego Sympozjon w wersji Greckiej po jednej stronie i oryginalnej po drugiej stronie. Jak sobie jeszcze dokupi jeszcze wersję polską będzie mogła prowadzić badania nad ewolucją języka.

Ogólnie wieczór przyjemny, lokal ubrany Halloweenowo, obsługa pomalowana również Halloweenowo, rozdaje Halloweenowe cukierki, a od czasu do czasu z głośników rozlega się Halloweenowy wrzask, skrzypienie drzwi, albo inne łańcuchy.
Listopad
Listopad
Links: JulJaś home, Validate HTML 4.01, Validate CSS