Środa, 4 Sierpnia 2004
W Lille pracowałam dzielnie do czwartku włącznie. Wstawałam rano (śniadanie w
schronisku wydawano do 8.45, a ja nie dość, że przychodziłam nie w ostatniej
chwili, to nawet wcześniej zdążałam wziąć prysznic - skądinąd w zimnej wodzie,
bo coś nie do końca działało z ciepłą ), przez cały dzień siedziałam w archiwum
(zamykali o 17), potem metro, Turek albo inne naleśniki, spacer, kino
(niekoniecznie w tej kolejności) i do schroniska spać.
Lille nie jest może jakimś niesamowicie pięknym miastem (chociaż, czy ja kiedyś
o którymś tak pomyślałam?), ale jednak dosyć ładne i w jakiś sposób swojskie -
czuć tu już północ w architekturze, bałagan trochę jak u nas, ludzi nawet jacyś
podobniejsi... Jest gdzie pospacerować, bo i centrum z deptakami handlowymi i
kinami, cytadela i pola marsowe, Stare Lille, trochę z boku, posiadające
przyjemny klimat i tłumie sympatycznych knajpek... No i Lille jest w tym roku
europejskim miastem kultury. Widać to było zwłaszcza na jednej z głównych ulic.
Na chodnikach ustawiono kontenery (takie, jak okrętowe), w których za kratami
umieszczone zostały dziwaczne maszkary - maszyny, ruszające się i wygrywające
osobliwą muzykę. Wokół kontenerów gromadziły się radosne tłumki, najwięcej
radości miały dzieci, ale starsi wcale ich nie odciągali...
W czwartek wyszłam z archiwum trochę wcześniej, kupiłam bilet na pociąg i
poszłam do muzeum sztuk. Na wystawę stałą wpuszczono mnie za darmo, szybko się
wyjaśniło dlaczego. W pierwszej sali wielkie ściany, niewiele obrazów. Czytam
podpisy: wspaniała alegoria panowania królewskiego, bogactwa... Patrzę do góry
- kilka krów na obrazie. No niby można uznać krowy za symbol obfitości i
bogactwa, o czym specjalnie przekonują się nasi rolnicy po wejściu do Unii, i
mięso i mleko... Obok druga karteczka: studium krowy. Ta już jakoś lepiej
pasuje. Tak czytałam ileś karteczek do których brakowało obrazów, zwłaszcza
Rubensa... Może pojechał gdzieś na wystawę, chociaż mogliby dać jakąkolwiek
informację dotyczącą znikających obrazów. W dalszych salach lepiej jeśli chodzi
o kompletność kolekcji, za to pojawiły się karteczki z przeprosinami - zmiana
ekspozycji, remont... W ostatnich salach już zupełny bałagan, do tego
przenikliwy zapach farby. Widocznie Lille uznało, że w tym sezonie oferuje tak
dużą rozmaitość atrakcji, że stała wystawa byłaby zbędnym dodatkiem i że taki
rok kulturalny to świetna okazja do zaległych zmian w muzeum.
Po muzeum jeszcze obiad, przechadzka po mieście, pociąg i już zaraz Jaś
szukający mnie na peronie.
Paryż upalny. Wcześniej tego nie czułam, bo cały dzień w klimatyzacji, zresztą
chyba się ociepliło od mojego powrotu. Ledwo wytrzymuję te temperatury, mam
upalną depresję, myślę o ogrodzie rodziców i własnym domku, planuje, czego w
nim nie zmienię po powrocie. Wprowadziliśmy się do naszego mieszkania nie tak
długo przed wyjazdem, wiele rzeczy zostawiliśmy sobie do zrobienia na po
powrocie. Trzeba zrobić zasłony, koniecznie półki na książki...
W sobotę odprowadzamy Władka na autobus, straszny bałagan,jedno biuro wyprawia
do Polski 9 autobusów, ludzie nie wiedzą gdzie mają wsiadać, obsługa już nie
wie, gdzie jedzie... Wieczorem dowiadujemy się, że to dzień największych korków
w tym roku - mamy nadzieję, że Władkowi uda się dojechać szybko i bez
komplikacji.
Dochodzę do biblioteki dosyć późno, boli mnie głowa od gorąca, nie bardzo
jestem w stanie coś zrobić. To samo w niedzielę, w poniedziałek jest lepiej. We
wtorek próbuję coś jeszcze znaleźć w archiwum, nic z tego nie wychodzi, proszę
panią "zza biurka" o pomoc, spławia mnie. A potem ludzie się dziwią, że wolę
się o nic nie pytać i o nic nie prosić. Zawsze, jak jednak to robię, jestem,
często w niemiły sposób, odsyłana z kwitkiem. Tak jest od zawsze - kiedy byłam
mała i pytałam o coś taty, zawsze odsyłał mnie do encyklopedii albo słownika
(dużo czasu musiało minąć, zanim się przekonałam do tych książek). Zrezygnowana
po kilku bezowocnych godzinach w dusznym archiwum idę na obiad, potem zamiast
do jechać do biblioteki idę na spacer (jest trochę chłodniej, co jakiś czas
pada deszcz), potem do domu. Humor znacznie mi się polepsza. Po południu
jeszcze lody, moje ulubione (no dobra, zawsze skąpie na Häagen-Dazs, ale te "la
laitiere", waniliowe z karmelem i orzeszkami pekanowymi też są wspaniałe), a
wieczorem film - morale wzrasta niesamowicie.
Dziś udaje mi się dotrzeć do biblioteki stosunkowo późno, nie ma wolnych miejsc
w salach dla badaczy, ale udaje mi się znaleźć coś i w salach d'études. Tyle,
że część mikrofilmów jest w jednaj sali, a część w innej. Może i lepiej - mam
okazję do zrobienia sobie przerwy, i tak zaczynała mnie głowa boleć z
głodu.
Chcę namówić Jaśka na wieczorne kino - akurat trwa festiwal filmów "pod
księżycem" i drugi, "na świeżym powietrzu". Niestety, dziś, ani w najbliższych
dniach nie grają nic anglojęzycznego...
|
|