Jul Jaś

Czwartek, 1 stycznia
Gdzieś na piaskach pustyni...
Piątek, 16 stycznia

Julia w końcu zmusza mnie do wklejenia jej dziennika za listopad i grudzień.
w weekend miałam pracować. Wstajemy bardzo późno, długo się grzebiemy. W sklepach będzie tłum, ale kończy nam się jedzenie. Ubieramy się, wsiadamy do samochodu - inny samochód szuka miejsca, więc mu pokazujemy, że właśnie wyjeżdżamy - Jasiek przekręca kluczyk w stacyjce, a tu nic. Cisza. Przykro nam, musi pan szukać miejsca gdzie indziej. Wymontowujemy akumulator i wracamy do domu. Przy okazji sprawdzamy olej - sucho. Po jakimś czasie (spożytkowanym na podpisanie części zdjęć nigryjskich) wracamy z naładowanym akumulatorem i butlą oleju. Udaje się, samochód zapala bez problemu. Zahaczamy o stację benzynową. Pompujemy koła - trzy miały ciśnienie dwa razy mniejsze, niż powinny, czwarte... jeszcze mniej.
Robiąc zakupy trafiamy na banany - zrobimy jutro banany w cieście, popisową potrawę Jaśka i zaprosimy znajomych. Jak wychodzimy ze sklepu jest już ciemno. No i tak dziś popracowaliśmy.
Sobota, 17 stycznia
Au, wszystko mnie piecze!
Byliśmy na dużych zakupach w Corze i Julia już w domu rozmieszczając zakupy, natrafiła na torbę z ostrymi papryczkami, które przyjechały z nami z Nigru.
Kazała mi się nimi natychmiast zająć, bo połowa już się zepsuła. Tak więc te które się nie zepsuły oczyściłem, pociąłem w paseczki i zalałem oliwą (tak nas nauczyli). Potem umyłem przybory, ręce i zająłem się czyś innym. Potem zaczęły mnie piec ręce (z wierzchu), więc je polizałem. To i język mnie zaczął piec. Musiałem dotknąć i nosa... Bo półtorej godziny, język przeszedł, wargi czasami, ręce i nos bez przerwy. Nie powiem dlaczego, ale Julię też usta teraz pieką.
Zapas papryczek w oliwie mam chyba na rok. Podzielić się z kimś?
Niedziela, 18 stycznia
rano msza (u św. Epvra są na prawdę bardzo ładne msze), potem zamiast popracować nad Tocqueville'em podpisuję resztę zdjęć z Nigru. W końcu udaje mi się zabrać do pracy pół godziny przed przyjściem gości. Banany robią furorę - Dimitri nawet pyta o przepis.
Wieczorem jeszcze pracuję, kładę się spać nieprzyzwoicie późno, ale w poniedziałek zaczynam angielski dopiero o 15.
Niedziela

Budzę się rano... i nadal pieką mnie ręce. Jak dostanę kiedyś pracę w sali tortur to opatentuje nacieranie skóry sokiem z Nigryjskich papryczek.

Prace nad opublikowaniem części zdjęć z Afryki posuwają się (powoli). Ale i tak tylko tych cyfrowych. Najbardziej liczymy na te tradycyjne...
Poniedziałek, 19 stycznia
w nocy siedziałam do późna - pracowałam. Dziś późno wstaje. Próbuje sprawdzić pocztę - internet nie działa. Jasiek jest na kursie, więc sama próbuje to naprawić. Po walce z kontaktami, kablami, wtyczkami udaje mi się połączyć. Jestem z siebie bardzo dumna.
Termometr nie pokazuje mrozu, ale pada ŚNIEG. No to dziś też nie pójdę do pralni - albo ryzykuję utknięcie w zaspach z napchaną torbą na kółkach, albo, co bardziej prawdopodobne, śnieg zaraz się rozpuści i będzie paskudna chlapa. Już od tygodnia nie możemy się wybrać z tym praniem...
Angielskiego nie ma - o tyle mnie to martwi, poza tym, że Rory jest na prawdę fajny, że nie wiem, jak mam go później zaliczyć.
Wieczorem pracujemy nad stroną ze zdjęciami z Nigru i w końcu udaje się je udostępnić w sieci.
Poniedziałek, 19 stycznia

Wstałem na zajęcia na 9.30. Sukces okupiony krótkim snem...

2 w nocy. Ledwo żywy kończe wklejać Julii uzupełnienia do dziennika.
 strona: niger-www
Wcześniej cały wieczór kończyliśmy opracowywać zdjęcia z Nigru. Ufff.
Wtorek, 20 stycznia

W końcu zanosimy z Jaśkiem pranie - zebrała się duża torba i jeszcze solidny plecak, w sumie trzy wielkie pralki. Zostawiam go i idę na informatykę. Uczę się PowerPointa i całkiem mi się to podoba - jestem już w stanie zrobić zupełnie sama prezentację. Wykorzystuje do tego wczoraj włożone na stronę zdjęcia z Nigru. Okazuje się, że wykładowca, Rothiot, mieszkał w Nigrze 6 lat i o Nigrze pisał swój doktorat.
Środa, 21 stycznia

idę na dyżur do swojego "francuskiego opiekuna", Francforta. Czekają na niego też Ewa i Miłosz. Po godzinie rezygnuję i wracam do domu popracować.
Czwartek, 22 stycznia

rano "Histoire et image". Dorota, koleżanka z Niemiec, zaprasza na wieczorny koncert - będzie śpiewać w chórze, potem można by się razem czegoś napić - jutro wyjeżdża. Cały dzień piszę pracę, wieczorem udaje mi się ją skończyć, niestety już za późno na koncert Doroty.
Piątek, 23 stycznia

oddaję pracę o Tocqueville'u. Nie jest to szczyt, ale może wystarczy.

Sobota, 24 stycznia
wieczorny "seans filmowy". "Ciné j&j" prezentuje "Arizona Dream", obecni Magda i Dymitr.
Niedziela, 25 stycznia

po południu idziemy z Zosią, Filipem, Dymitrem, Dimą - Palestynką z ich kursu i jej koleżanką do akwarium. Mnóstwo kolorowych, tropikalnych ryb w akwariach ustawionych wzdłuż "korytarza". Najbardziej podoba mi się murena. Niestety bardzo słaba informacja pod akwariami, tylko część gatunków podpisana, nie mówiąc już o jakimś dokładniejszym opisie.
Po wyjściu widzimy "solarkę" posypującą solą ulice - może będzie śnieg. Do wieczora tylko deszcz.
Poniedziałek, 26 stycznia

pada śnieg, ale jak pada. Wszystko białe, wielki płatki za szybą. Jasiek zasypia na zajęcia, za to idziemy do prefektury - musimy przedłużyć nasze przed-karty pobytu. Idziemy w śniegu, pod wiatr, staramy się trzymać blisko ścian budynków, ale i tak jesteśmy cali biali i mokrzy.
Prefektura mieści się zaraz koło placu Stanisława. Jest chyba jedyną instytucją państwową pracującą bez przerwy obiadowej - za to zamyka się o 15.30. Procedura zajmuje około kwadransa.
Jasiek idzie do domu - po południu ma ewentualnie iść na późniejszą część zajęć, ja idę do biblioteki - w końcu jest sesja.
Wtorek, 27 stycznia

dziś pierwszy egzamin: "Histoire et image". Prze semestr zajęć zdążyliśmy mieć wstęp teoretyczny i obejrzeć dwa i pół filmu. Trudno przewidzieć o co można pytać po takich zajęciach, ale wydaje się, że nie powinno być trudne. I tak trochę się denerwuję.
Budzimy się dopiero o 11.30 (jakoś ostatnio śpię zimowo-niedźwiedziowo)- może i lepiej, bo zostaje mi krótszy czas na nerwy. Od razu idziemy na obiad do CROUSa, gdzie jesteśmy wstępnie umówieni z Dymitrim o 12. Dymitra nie znajdujemy, ale za to mamy porządny posiłek na początek dnia.
Egzamin o 14. Kiedy udaje mi się dowlec na to nieszczęsne czwarte piętro, z pozostałej egzaminowanej dwójki Miłosz jest już w gabinecie pana Ferry. Ewa nerwowo przegląda notatki. System jest taki, że każdy dostaje temat, ma około kwadransa na przygotowanie się i wygłasza swoje "exposé". Niby wiem wszystko, co trzeba wiedzieć, ale mój plan jest zbyt chaotyczny dle francuskiego ucha. Rzeczywiście mogłam go trochę dopracować. Tak czy siak nie jest źle. Pierwszy egzamin zaliczony.
Zamiast do domuidę się powłóczyć po mieście. Koło dworca spotykam się z Jaśkiem i Dymitrem, który od wczoraj szykuje się na wojnę śnieżkową. Decydujemy się na spacer do Pepiniery, po drodze zahaczamy o EDF (Électricité de France), gdzie tłumaczymy niepłatności Dymitra (błąd EDF, czego nie muszę chyba nikomu tłumaczyć...). Na placu Stanisława Jasiek nie wytrzymuje i najpierw ja obrywam śnieżką u stóp króla, potem Dymitri. No i cała wojna dookoła cokołu z postacią ostatniego księcia Lotaryngii. W końcu przechodzimy do Pepiniery - wojny ciąg dalszy. Ja na wszelki wypadek robię zdjęcia - przecież śnieg mógłby uszkodzić aparat. Starsza pani pyta nas, czy może przejść. Na moją odpowiedź, że oczywiście i zaprzestanie walk ze strony chłopców pani kontynuuje, że ona tak poważnie, bo przecież śnieg "n'est pas toujours là" i na odchodnym ostrzega przed śliskimi ścieżkami.
Robi się zimniej i śnieg nie lepi sie już tak dobrze, żeby ulepić bałwana. W związku z tym udajemy się na kebaba. My solidnie najedzeni wracamy do domu, Dymitri, wciąż głodny, idzie na kolację do CROUSa.
Luty
Luty
Links: JulJaś home, Validate HTML 4.01, Validate CSS