Jul Jaś
Poniedziałek, 1 grudnia

Wtorek, 2 grudnia

Środa, 3 grudnia

Czwartek, 4 grudnia

Ledwo wstaję rano. Długo nie mogłam zasnąć i teraz jestem zupełnie niewyspana. Już prawie nie idę na zajęcia, ale przypomina mi się, że p. Ferry ma puszczać dziś film, który rozmaici artyści przygotowali przed wyborami 1936 dla Francuskiej Partii Komunistycznej. Dowiadujemy się, że jedyna zachowana kopia pochodzi z ZSRR. Nie wszystko rozumiem, bo nie zawsze mówią wyraźnie, no i kopia nie taka najlepsza. Do domu, dosypiam, potem biegnę na wykład p. Jean El Gammal. Właściwie to jego wykłady cenię najbardziej z tutejszych, ale znacznie lepszy jest środowy dla maitrise, niż dzisiejszy dla licencjatów. No i dwie godziny bez żadnej przerwy. I bez próby nawiązania najmniejszego porozumienia ze studentami - chwilami mam wrażenie, że on mówi gdzieś w przestrzeń, a nie do ludzi. I zawsze na koniec jestem zaskoczona, że wszyscy się już pakują, zbierają rzeczy, rozmawiają, a on nie przejmując się tym, nawet nie podnosząc głosu, mówi co będzie na następnym wykładzie.
Wracam do domu, chcę albo popracować, albo zdrzemnąć się. Zastaję Stefana przy komputerze, rozmawiamy na czacie. No i trzeba lecieć na badmintona.
Badminton sprawia mi dużo radości. Gramy z Magdą (Magda, nie gniewaj się) najgorzej ze wszystkich, pan nawet nie stara się nam dokładniej tłumaczyć jak lepiej robić zadawane ćwiczeń, wiedząc, że i tak jest to zdane na porażkę. A jednak uczymy się, gramy coraz lepiej. Tyle że inni też grają coraz lepiej. Ale to nic, i tak jest fajnie, jesteśmy zmęczone na koniec, a mnie jeszcze boli prawa ręka od machania rakietką. Ciekawe, czy jutro będę mieć zakwasy?
Po badmintonie na kolacje do CROUSa, a potem idę z Magda na koncert do Salle Poirel (odpowiednik filharmonii). Spotykamy się przed Mediateką, szukamy Sali, ale nic nie znajdujemy, dobre dusze mówią nam, jak tam dojść. Nie jest bardzo blisko, ale idziemy, jak nie dostaniemy się na koncert, pójdziemy do kina. Udaje się - bez problemu kupujemy bilety, znajdujemy swoje miejsca zaraz przed rozpoczęciem. Sala z końca XIX w., złocenia i putta. Siedzimy w loży i mamy świetny widok z góry na orkiestrę. Krzesła są całkiem nowe i ustawiając je liczyli na jak największą publiczność - nie bardzo mi się mieszczą kolana między fotelem a barierką loży. Pierwsza symfonia Arvo Parta, zdaje się z Estonii, bardzo mi się podobało, potem Czajkowski, ale ja znów śpiąca, więc robi na mnie mniejsze wrażenie. Przenoszę się myślami do IH i zostaję tam już do końca koncertu.

Piątek, 5 grudnia

Wieczorem przyjeżdża Władek, mój brat. Odbieram go ze stacji i włóczymy się razem po mieście. Nancy nocą przedstawia się pozytywnie, dawno już po nim nie spacerowałam sobie ot tak. Wszystko świątecznie podświetlone, miasto raczej wywiera pozytywne wrażenie na Władku, zwłaszcza po paryskim tłumie. Wracamy do domu, ale Jasiek jest w trakcie telekonferencji, wychodzimy jeszcze, żeby mu nie przeszkadzać i żeby nie musieć rozmawiać ściszonymi głosami. Spacerujemy trochę, w końcu lądujemy w knajpce niedaleko od naszego domu. Wchodzimy, wszyscy trochę dziwnie na nas patrzą, słyszymy chyba z dziesięć "dobry wieczór", zamawiamy, siadamy. Właściwie dlaczego tu jest tylko jedna kobieta? Wchodząca na parkiet para męsko-męska utwierdza nas w przekonaniu, że trafiliśmy do knajpy gejowsko-lesbijskiej.

Sobota, 6 grudnia

dzień nie zapowiada się ładnie, ale już wcześniej postanowiliśmy jechać na słynne targi bożonarodzeniowe do Strasbourga. Nie należy decydować zwiedzać miasta przy okazji jakichś słynnych imprez. Na początku mamy problem z zaparkowaniem. Potem z poruszaniem się. Ulice tak pełne ludzi, że nie daje się przejść, a o pójściu tam, gdzie się chce, można w ogóle zapomnieć. Słynnej katedry właściwie nie daje się obejrzeć, bo nie ma mowy o stanięciu w jednym miejscu z zadartą do góry głową bez ryzyka stratowania. Chcemy się dostać do środka, ale w ramach jakichś koncertów jest wyjątkowo zamknięta. W końcu znajdujemy schronienie przed tłumem, przenikliwym zimnem i mżawką w muzeum sztuki. Warto, bardzo warto pójść do tego muzeum, choć kilka najsłynniejszych obrazów (m. in. "Piękna Strasbourżanka) pojechało zwiedzać świat. No i ostatecznie nawet nie pijemy słynnego alzackiego grzanego wina, Kupujemy przyprawy żeby samodzielnie je przygotować w domu, gdzie je pijemy w miłym ciepełku oglądając film o nawiedzonej łodzi podwodnej.

Niedziela, 7 grudnia

W niedziele piękne słońce i mróz i wiatr. Spaceruję z Władkiem po Nancy - głównie po parku Pépinière, gdzie jest takie małe zoo i gdzie patrzymy na zmęczone niedźwiedzie, marznącego szympansa, króliki (w tym jednego ślepego na jedno oko i jednego "małego ruskiego"), na domek, gdzie schowały się przed mrozem osiołki i kury, na dzielne kucyki z grubym futrem i inne ptaki i zwierzaki. Uciekamy przed mrozem do muzeum historycznego.
Po południu parada mikołajkowa - w okolicy bardzo czci się (właściwie czciło, ale część zabawowa pozostała) św. Mikołaja, jego święto jest ponoć ważniejsze, niż Wigilia (dla nich Papa Noel jest zupełnie inną osobą niż św. Mikołaj). No i jest gigantyczne parada - ciągnięte przez traktory platformy z postaciami z komiksów i bajek- Królewną Śnieżką, Kubusiem Puchatkiem, Asteriksem i wieloma innymi i też z Père Foueyard, który bije niegrzeczne dzieci i ze Świętym Mikołajem. Na końcu wszyscy próbują się dostać na Plac Stanisława, który ma ograniczoną powierzchnię (i tak działa jak poranna kolejka WKD - wydaje się, że nikt nie wejdzie, a jednak). Po przemówieniach świętego Mikołaja rozpoczynają się fajerwerki przy muzyce z filmów dla dzieci. I wszystko jest bajeczne i kolorowe. I mimo ścisku ludzie są uśmiechnięci i zadowoleni (przeważnie). I jest bardzo miło. A potem odprowadzamy Władka na pociąg, razem z Zosią, też Erasmuską z Warszawy i Miriam, jej francuską koleżanką. Później, oczywiście już bez Władka, idziemy do nas na ciepłą herbatę.

Poniedziałek, 8 grudnia

wieczorem pojawia się kartka na drzwiach wejściowych o następującej treści: "Dzwonki nie działają, proszę gwizdać lub wołać. Consierge Antonio Lope de le Vega." Więc to nie tylko nasz, ale i wszystkie inne dzwonki się zepsuły.

Wtorek, 9 grudnia

Środa, 10 grudnia

O 9.30 ma przyjść ktoś z agencji obejrzeć zapleśniałe ściany. Poszliśmy spać bardzo późno, o 9 ubieramy się i śpimy dalej w ubraniach. W pewnym momencie budzi nas gwizdanie pod oknem, jakaś rozmowa, potem słyszę kroki na schodach - to do nas. Wstaję, głosy w zupełnym nieporządku, pan się pyta, czy nas nie obudził. Nie, skąd, w końcu byliśmy umówieni na tą godzinę. Pan ogląda pleśń z wykrzyknikami "o la la". Mówi nam, że to kwestia wentylacji - jakbyśmy tego nie wiedzieli. Później tłumaczy nam, w jaki sposób to się odbywa - że woda z kąpieli, z gotowania, z oddychania paruje, później osadza się na ścianie, a ta ściana jest najchłodniejsza, bo zachodnio-północna, zupełnie jak na szybie, ale na szybie się skrapla, a na ścianie wchodzi w tapetę, i stąd ta pleśń. I że to dlatego, że woda nie ma gdzie uciec. Zastanawia mnie, czy on nam to wszystko tłumaczył, bo tak głupio wyglądamy, czy on uważa, że ludziom z Polski trzeba wszystko tłumaczyć jak małym dzieciom, czy może stała taktyka ludzi z agencji wynajmu. Dowiedzieliśmy się, że możemy to potraktować "eau de javel", to nie będzie się to rozprzestrzeniać, że możemy kupić sobie maszynkę z kryształkami pochłaniającymi wodę i oddającymi ją do naczynia. Powiedział, że możemy wietrzyć jak wychodzimy. Powiedział, że on za to może porozmawiać z właścicielem, ale to wymaga nakładów finansowych, więc on nie wie, czy ten właściciel coś zrobi. I w ogóle zachowywał się tak, jakbyśmy to my mieli interes w tym, żeby to mieszkanie na wieki pozostało w najlepszym stanie, jakby to nie była wina właściciela, że wynajął nam mieszkanie z kiepską wentylacją. I na moją uwagę, że pleśń musiała być już wcześniej ukryta pod tapetą odpowiedział, że nie było tego w "état des lieux". Jeśli teraz oni karzą nam płacić za remont mieszkania, które zapleśniało z powodu niezależnej od nas złej wentylacji, to nie będę ich lubić, zdecydowanie nie.

Czwartek, 11 grudnia

po południu dzwoni do nas telefon - pani by chciała obejrzeć mieszkanie do wynajęcia. Ok, przyjdzie za 15-20 minut, bo jest w okolicy. Mieszkanie właśnie sprzątnięte, czyste (na ile to możliwe), lekki półmrok, jazz z radia - może się spodobać. Pani nie zauważyła pleśni, Jasiek stwierdził, że dopóki sama się nie spyta, to nie powinniśmy robić mieszkaniu antyreklamy. No więc ok, nic jej nie mówimy o tym. Ale skoro agencja przysyła klientów do tego mieszkania proponując im taki sam czynsz, chyba nie ma co liczyć na jakikolwiek remont, czyli pleśń zostaje.

Piątek, 12 grudnia

odwołane zajęcia z Brunnem, bo chory. Z jednej strony jestem zła, bo wbiegłam na to czwarte piętro specjalnie na te zajęcia, ale skoro go nie ma, to mam cały dzień wolny. Przed wyjazdem mam co z nim zrobić. Na początku idziemy z Magdą na spacer, potem obiad, herbata w domu. Wzajemne życzenia - spotkamy się prawie za miesiąc.
Trochę się denerwuję przed wyjazdem. Mam poczucie, że jest tyle rzeczy do zrobienia, że nie wiem co mam robić i... siadam do pisania dziennika. Muszę jeszcze zrobić jakieś zakupy (można by jednak jakieś prezenty) i odnieść klucz do agencji - może jednak zrobią tu jakiś remont, a jeśli nie to muszą mieć jak pokazywać to mieszkanie naszym ewentualnym następcom. Żeby się dostać z powrotem do mieszkania muszę czekać, aż Jasiek skończy swój dzisiejszy kurs, przecież nie ma sensu dorabiać dodatkowych kluczy.
W agencji mówią, że nie będą pokazywać mieszkania - wpierw remont. Wracam do domu, zmywamy pleść chlorem - zostają tylko małe plamki, a tak, to biała ściana.
Cały czas nie jesteśmy pewni, czy pojedziemy do Paryża samochodem, czy pociągiem. Ostatni pociąg koło 20. Jak się wyrobimy, to go weźmiemy, jak nie - to raczej auto. Biegniemy na stację z pakunkami, zdążamy, mamy jeszcze trochę czasu. Kupujemy bilety - taniej, niż myśleliśmy. Jest zniżka 25% do 26 lat, nawet bez wykupionej karty zniżkowej SNCFu. I tak wychodzi drożej, niż samochodem, ale zawsze coś...
Nie zjedliśmy obiadu, Jasiek biegnie do Turka. Wraca jak pociąg wjeżdża na peron. Siadamy w wagonie bezprzedziałowym. Wpierw zjadamy nasze kebaby, potem wyciągamy komputer i oglądamy film. Horror. Przy co głośniejszych krzykach ludzie się na nas oglądają. bateria komputera wyładowuje się już po filmie.
Dojeżdżamy bez problemów. Na miejscu Jasiek, "jak to zwykle bywa" włącza komputer. Okazuje się, że niedaleko ktoś ma bezprzewodowy internet i udaje mu się podłączyć do sieci. Jest zadowolony, bo jeszcze musiał coś skończyć do pracy przed wyjazdem, tak nie będzie musiał biegać do internet cafe.

Styczeń
Styczeń
Links: JulJaś home, Validate HTML 4.01, Validate CSS