Jul Jaś
Sobota, 1 listopad

wstajemy o świcie, żeby odprowadzić Dymitra na stację. przychodzimy oczywiście później, niż chcieliśmy, Grek jest prawie gotowy do wyjścia. Jeszcze raz sprawdza wszystkie dokumenty - nie ma karty zniżkowej SNCFu (francuskie PKP). No i zaczyna się szukanie, wszystkie kieszenie, wszystkie zakamarki plecaka i walizy, biurko... W końcu się znalazła - była w podręcznym plecaczku. Jak to miło, że nie tylko my mamy te problemy...
Idziemy n dworzec, Dymitri wydaje się być całkiem zadowolony. Jasiek robi mu zdjęcie z napisem Nancy w tle - wychodzi smutny, prosi o powtórkę, żeby było widać, że się cieszy, że wyjeżdża z Nancy. Wsiada do pociągu, machamy mu białą chusteczką.
Ładna pogoda, więc idziemy na spacer. Spotykamy Magdę z Sylwią, spieszące do katedry. Uświadamiamy je, że msza trwa już od dawna (Jasiek jeszcze nie widział katedry, więc chwilę wcześniej do niej zajrzeliśmy). Więc spacerujemy razem. Znajdujemy plac d'Alliance, który nam polecono - podobałby nam się, gdybyśmy go znaleźli sami, ale nie jest aż wart specjalnych wypraw. Potem mały ogród botaniczny, gdzie już prawie wszystko wyschnięte. W ogrodzie stoi fontanna którą zwieńcza popiersie założyciela ogrodu, a w każdym razie postaci zasłużonej dla badań botanicznych, a niżej z ust różnych Indian wypływa woda (postać dużo podróżowała, zwłaszcza po Ameryce Południowej). Dalej naszym celem jest Pepiniera, przez którą już nie raz przechodziliśmy, ale dopiero teraz udaje nam się znaleźć małe zoo. Oglądamy niedźwiedzie, małpki, kózki, osiołki, a zwłaszcza ulubione przez Jaśka włochate kurczaki. Sylwia znika, zaproszona na obiad do francuskich znajomych, my spieszymy na obiad do CROUSa. Tam absolutnie zamknięte, na schodach koczuje grupa głodnych studentów, zastępujących jedzenie dymem z papierosów. My na szczęście mamy puszkę z fasolką i dokupujemy bagietkę (nancejskie piekarnie często pracują w dni świąteczne, odbijając to sobie w poniedziałek).
Sobota, 1 listopad

Wstaliśmy skoro świt o 9.20, żeby odprowadzić Dymitra. Dotarliśmy do niego akurat w momencie, gdy zbierał się do wychodzenia. Jeszcze ostatnia kontrola, czy wszystkie najważniejsze dokumenty są... i nie ma! Zaginęła legitymacja uprawniająca do zniżki w pociągach. Kilkanaście minut poszukiwań i stresu. Potem już tylko spokojny spacer na dworzec. I ostatnie minuty w Nancy.
 zdjęcie: dimitri-wyjazd [108.0 KB]

Potem włóczymy się po Nancy (nie daliśmy się skusić Dymitrowi na przejażdżkę koleją, skoro i tak nasz samochód nie działa), i spotykamy Magdę z Sylwią. Kontynuujemy włóczenie się wspólnie, odnajdujemy fontannę, którą pominęliśmy w trakcie rajdu.
W innym parku spotykamy Indianina plującego wodą.
 zdjęcie: indianin [172.5 KB]

Później zwiedzamy mini-zoo w parku Pepiniere, gdzie są małpy, komiczne kurczaki, osiołek i dużo innych zwierzątek.
 zdjęcie: zoo-indyki [227.2 KB]  zdjęcie: zoo-osiolek [186.9 KB]  zdjęcie: zoo-kurczak [148.7 KB]

Ruszamy szybkim krokiem na Cours Leopold, żeby nam stołówki nie zamknęli. Zdążamy na czas, ale dziś i jutro, ku naszej (i nie tylko -- przed wejściem koczuje kilkunastu studentów) rozpaczy stołówka nie działa. Jesteśmy skazani na to co mamy w domu. Nawet nic dokupić nie możemy bo sklepy też pozamykane.
Koniec końców idziemy do domu i jemy zupę z proszku i fasolkę po pseudo-bretońsku z puszki oglądając Amelię, którą zostawił nam Dymitri.
Niedziela, 2 listopad

idziemy na cmentarz. Jest pusto. Podwójnie pusto - nie ma ani ludzi ani, normalnych na naszych cmentarzach, drzew. Niby jest pora obiadowa. Ale spacerujemy dość długo i przybywają tylko pojedyńcze osoby, czasem jakieś dwójki, nie widać całych rodzin, które spotykają się na grobach.
 zdjęcie: cmentarz-kula [119.5 KB]

Idziemy obok na cmentarz żydowski, tam proporcjonalnie tyle samo ludzi, co na chrześcijańskim.
 zdjęcie: cmentarz-zydowski [153.6 KB]
Poniedziałek, 3 listopad

chyba nic specjalnego, bo nic mi się jakoś nie przypomina. No poza tym, że poszłyśmy z Magdą na angielski, a Jasiek miał rano test z francuskiego, a po południu dużo pracy.
 zdjęcie: cyrk-przyjechal [112.4 KB]

 zdjęcie: cyrk-noc [117.0 KB]
Wtorek, 4 listopad

wieczorem jesteśmy umówieni z Zosią i Filipem na przeholowanie. Filip specjalnie nie idzie na cotygodniowy mecz. Błądząc trochę po drodze dojeżdżamy do serwis opla do naszego samochodu. Przepychamy go trochę, podłączamy, lina jest krótsza, niż powinna. No i jazda z przygodami. Lina się urywa, akumulator się wyczerpuje, wszystko to na środku drogi, trąbią na nas, nie ma gdzie przepchnąć samochodu i do tego pod górkę.

 zdjęcie: holowanie [64.7 KB]

 zdjęcie: holowanie-akumulator [97.5 KB]

No ale w końcu szczęśliwie udaje nam się dotrzeć na miejsce, Filip mógłby zarabiać kokosy jako holowniczy.
Idziemy na obiad do Turka, potem do Toro Loco (kolejność nie zupełnie zgodna z prawdą: weszliśmy do Toro, obiad, powrót do Tora). Jest przyjemniej niż poprzednio.
Środa, 5 listopad

rano muzeum szkoły nancejskiej (Musée de l'École de Nancy), czyli tutejszej secesji. Nie to, że mi się nie podoba, ale już nie lubię secesji tak jak kiedyś. No, a w każdym razie nie tutejszą.
Idę na dyżur do Francforta (nasz tutejszy opiekun wydziałowy), potrzebuję od niego akceptacji wybranych zajęć (powinnam była to załatwić już dawno). Stoję w kolejce, dzwoni Jasiek. Przerażony opowiada, że woda się leje, że kataklizm, że bojler, że może zamoczyć części elektryczne i spięcie gotowe i w ogóle. Nie wiem, czy mam biec do domu, następny dyżur dopiero za tydzień, czy czekać, umawiamy się, że czekam, w razie co jeszcze zadzwoni. Gdy wracam do domu sytuacja opanowana, woda jeszcze leci, ale dopływ został odcięty, prąd też. Po południu idę do agencji. pani mówi, że wysyła fax do hydraulika, który zadzwoni wieczorem, albo jutro rano. Przy okazji odbieram ostateczną umowę najmu, która wędrowała do Paryża i z powrotem, i wyłudzam dokumenty potrzebne do starania się o zwrot części czynszu.
Czwartek, 6 listopad

rano idę na uczelnię, wracam, dzwoni telefon - cieszymy się, że to hydraulik. Niezupełnie. Pan z Toyoty pyta się o ten samochód, co stoi [przed ich serwisem (na wszelki wypadek zostawiliśmy numer telefonu). Jeszcze przed przerwą obiadową udaje nam się tam dotrzeć, pan jest bardzo miły, nie wygląda na mechanika, ustalamy, że trzeba robić. Pan informuje, że niestety nie mają części na składzie, więc samochód będzie gotowy dopiero... jutro.
wczesnym popołudniem dzwonię do agencji spytać, co z hydraulikiem. Dostaję numer telefonu. Pyta, czy nie mamy ciepłej wody, dobrze, będzie za trzy kwadranse. Przychodzi niespiesznym krokiem, z kluczem francuskim w dłoni, zerka na bojler, jednym uchem słuchając naszych gorączkowych tłumaczeń. Bierze telefon do ręki, mówi do słuchawki, że trzeba go wymienić. Zapowiada na jutro rano fachowca, który zajmie się wymianą i mówiąc,że się spieszy, odchodzi równie spokojnym krokiem, jakim przyszedł.
W CROUSie spotykamy Magdę. W piątek rano Magda wyjeżdża na niezdefiniowane kilka dni, więc dziś celebrujemy jej niedzielne urodziny. Tort ogranicza się do gruszek w syropie i świeczki grającej "Happy Birthday".
Wieczorem oglądamy film, w rezultacie zasypiamy koło 3-4 nad ranem.
Piątek, 7 listopad

Budzimy się o 8, zakładamy ubrania, kładziemy się z powrotem do łóżka. Za kwadrans 9 pan przytaszcza bojler i zabiera się za montaż. Jest w porządku, ale żałuję, że mamy tylko jeden pokój i nie mogę dospać w drugim. Po skończonej robocie biegnę na wykład, gdzie zupełnie zasypiam. Po południu jedziemy po samochód, trafiamy niemal w momencie zamykania serwisu, ale nie ma sprawy, bez problemu wydają nam samochód.
Sobota, 8 listopad

boli mnie gardło, Jasiek pracuje, choć niezbyt mu to idzie; za oknem szara pogoda.
Niedziela, 9 listopad

patrz sobota. Prócz tego odkrywamy niesamowitą wilgoć i ogromne złoża pleśni za łóżkiem. Trzeba będzie coś z tym zrobić.
 zdjęcie: grzyb [61.4 KB]
Poniedziałek, 10 listopad

zajęcia z angielskiego. Chodzę z tutejszym trzecim rokiem anglistyki. Są trochę lepsi, niż ja, ale nie specjalnie dużo, no, większość. Okazuje się, że w grupie jest też kiedyś poznana Rumunka. Cieszę się. Zajęcia prowadzi młody Anglik, którego na drzwiach przerobili na madame Rory Melough.
Jasiek weekend spędził na bezowocnym siedzeniu przed komputerem, co spowodowało u niego poważne załamanie nerwowe. W rezultacie dziś od rana pracuje jak szalony. Jako że taka praca nie jest zdrowa, chcę go namówić na wieczornego Woodego Allena.
Wtorek, 11 listopad

szaro-buro. Budzimy sie późno. Z okazji święta państwowego nie dostajemy w CROUSie obiadu na śniadanie. Piekarnie, przynajmniej niektóre, otwarte - mamy bagietkę. Miasto pustsze niż w niedzielę, wszystkich wymiotło nie wiadomo gdzie. I znów nikt do mnie nie napisał.
Środa, 12 listopad

Czwartek, 13 listopad

Piątek, 14 listopad

Sobota, 15 listopad

jedziemy na wycieczkę. Jasiek pracował długo w noc, więc wstaje bardzo późno. Rezygnujemy z rezerwacji w schronisku w Brukseli - pojedziemy bliżej, może trochę Alzacji, Bazylea i Freiburg.
Alzatczycy są śmieszni, starsza pani na ulicy w Kaysersbergu przypominała mi moją Babi, mówiła tym śmiesznym językiem - mieszanką starofrancuskiego i niemieckiego.
 zdjęcie: kaysersberg-domki [152.1 KB]

 zdjęcie: kaysersberg-jul [149.4 KB]

W Colmarze w katedrze odbywał się ślub i pierwszy raz widziałam pana młodego w płaszczu (termometr w środku pokazywał jakieś 10 stopni). Później byliśmy w jeszcze jednym kościele, dawnym dominikańskim, gdzie kazali nam nabyć bilet i gdzie na jednej ścianie były powieszone rządkiem, jedna obok drugiej, stacje drogi krzyżowej, a na miejscu ołtarza stała "Vierge au buisson de roses". Obok niej xerówki gazet z historią jej kradzieży i odzyskania, gdzieś w latach 70-tych. Została ukradziona z katedry, potem wstawiono ją do Dominikanów. Stwierdziliśmy, że jej kradzież nie była przypadkowa, że została ukradziona, aby potem sprzedawać bilety za jej oglądanie.
Noc spędzamy Formule 1 w Mulhouse.
Niedziela, 16 listopad

W Mulhouse (niesamowite, że oni to czytają "Miluz") długo błądziliśmy, żeby trafić na starówkę, spytany na ulicy pan na pytanie o "vieille ville" powiedział: "a, grande ville" i nadal wyglądał że nie wie, co mógłby nam powiedzieć, ale ten pan, trochę starszy, miał ciemną, jak na Francuza, karnację, i taką małą czapeczkę i w ogóle wyglądał bardziej arabsko niż francusko. Potem zawołał innego pana, który też wyglądał trochę bardziej arabsko, ale brzmiał troszkę bardziej francusko i ten zawołał takiego, co już zupełnie francusko brzmiał i wyglądał i dzięki temu, że zdałam sobie sprawę, że odwróciły mi się kierunki na mapie, udało nam się trafić.
 zdjęcie: mulhouse [134.4 KB]

A na rynku, jak w większości tutejszych miast przed Bożym Narodzeniem, rozstawiali drewniane budki handlowe, uwijali się radośnie z młotkami i śrubokrętami, wesoło mieszały się języki francuski z alzackim.
 zdjęcie: mulhouse-budki [144.5 KB]

Przed przejściem granicznym ze Szwajcarią stwierdziliśmy, że nawet nie jesteśmy pewni, czy oni nadal utrzymują franki szwajcarskie (tak) i czy mają przejście graniczne (takoż). Jaśkowi od razu się spodobała Szwajcaria. Celnik mówił po angielsku, wyjaśnił, jak jechać, jeśli nie chcemy płacić podatku na autostrady. W Bazylei ludzie "wyglądali mniej francuzowato", co Jasiek też im zaliczył na plus (zasadniczo zaliczam na minus Nancejczykom to, że generalnie nie wyglądają francuzowato), jeździły tramwaje, normalne tramwaje, większość nawet dosyć stara (nie jakieś tramo-busy, jak tutaj, co mają jedną szyną i poza tym normalne koła, a na części trasy nawet nie używają szyny).
 zdjęcie: bazylea-tramwaj [135.9 KB]

No i obejrzeliśmy tablicę Erazma z Rotterdamu. I pozwolili nam wejść na wieżę kościoła (gotycki, obecnie protestancki), i to tak wysoko, że już wyżej się nie dało (no, jakiś czubek mógłby się wspiąć na czubek).
 zdjęcie: bazylea-czubek [81.2 KB]

No i Freiburg, gdzie mieliśmy zjeść ciastko, ale gdy spacerowaliśmy w mżawce i mroku (no, były lampy, i było przyjemnie) to zamknęli nam ciastkarnie. Ale i tak Freiburg mi się bardzo podobał i miał bardzo ładną katedrę (na ile można ją było dojrzeć w mroku spod zaplastikowanych rusztowań).
 zdjęcie: freiburg-katedra [92.3 KB]

I na sercu zrobiło mi się cieplej, że w końcu katolickie miasto, a nie jacyś protestanci, albo w ogóle zupełni laicy. A później droga do domu, deszcz, wycieraczki, tunel pod Wogezami, po drugiej stronie też deszcz, wycieraczki. No i jeszcze trochę pobłądziliśmy po Nancach, bo wymyśliłam, że pojedziemy nową drogą, ale nie wyciągnęłam mapy. No, ale to też można zaliczyć do zwiedzania - jeszcze nie jechaliśmy tymi ulicami.
Wchodzimy do domu, wszędzie śmierdzi naftą. Dochodzimy do wniosku, że sąsiedzi z dołu musieli podłączyć swój piecyk naftowy do wentylacji. Wietrzymy, ale to nie pomaga na długo, nie daje się wytrzymać. Zaczynam żałować szybkiego wyboru tego mieszkania: bojler naprawiony, to pleśń, a teraz jeszcze ta nafta...
 zdjęcie: bazylea-wieza-jas [102.9 KB]
Poniedziałek, 17 listopad

rano przychodzi hydraulik (agencja stwierdziła, że ta specjalność idealnie się zajmie pleśnią). Tym razem też spokojnie, bez żadnych narzędzi. Obejrzał ścianę, rozrastającą się coraz dalej pleśń, stwierdził, że on tu po nic, że powie agencji. Obejrzał jeszcze ścianę z zewnątrz i tyle.
Wieszam na drzwiach wejściowych kartkę z prośbą o zmianę sposobu wentylacji przez osobę grzejącą się piecykiem naftowym - u nas trudno oddychać z powodu zapachu nafty. Nie jestem pewna, czy informacja była napisana zrozumiale i uprzejmie, ale się starałam.
Wieczorem dzwonek do drzwi. Za drzwiami ciemno, ale słyszę głosy, żebym nie zamykała drzwi. Światło się zapala i widzę dwóch facetów, sąsiadów z dołu. Pierwszy z nich, mający ciemną karnację i żel połyskujący na czarnych włosach, trzyma w ręku moją kartkę, zupełnie pogniecioną. Nie wygląda pokojowo. "To my grzejemy piecykiem naftowym. Gdzie jest problem?" pyta i "gdzie u nas czuć tą naftę". Ja że od drugiej strony. On triumfuje - może ktoś inny też się tak grzeje, bo oni mieszkają z drugiej strony. Czy może podłączyli ostatnio piecyk od wentylacji, bo to tędy wlatuje. On, że nie, zupełnie nie. Drugi myśli, stwierdza, że to mogło iść przez łazienkę, przeprasza i odchodzą. Jasiek jest ze mnie dumny. W nocy nie czuć już nafty, tylko następnego ranka trochę.
Wtorek, 18 listopad

Środa, 19 listopad

Czwartek, 20

Piątek, 21

Sobota, 22

Niedziela, 23

Poniedziałek, 24

Wtorek, 25

Środa, 26

Czwartek, 27

Piątek, 28 listopada

idziemy z Magdą na dyżur do pana Brunn. Mamy rozstrzygnąć kwestię zaliczenia u niego zajęć. Na podstawie notatek Tocqueville'a z jego podróży po Stanach, mam napisać pracę o jego spojrzeniu na społeczeństwo amerykańskie.

Sobota, 29 listopada

Wycieczka śladami Joanny d'Arc. Wpierw Vaucouleurs i "porte de France" - brama, przez którą miała wyruszyć do Delfina. Właściwie to tam stały ruiny trzech bram, ona przeszła przez tą najmniejsza. Później dom (u)rodzinny Joanny d'Arc w Domremy-la-Pucelle. Dom wciąż stoi. Ale jest pusty, poza jedną figurką Joanny nic tam nie ma. Za to obok jest centrum "Johannickie". Tam kopie miniatur (niestety nigdy nie podpisane) z komentarzami o życiu w średniowieczu. Są też manekiny ubrane w pseudo stroje z epoki. I jest mnóstwo obrazków z Joanną, starszych, nowszych, lepszych, ale zazwyczaj gorszych, strasznie odpustowych. Joanna jest bardzo popularna. I jak widzisz figurę kobiety w zbroi, a najlepiej jeszcze z uduchowionym (skierowanym w górę) wzrokiem, to możesz być pewny, ze to Joanna. I jak się chodzi po kościołach, to maja taki stały zestaw świętych stojących pod ścianą - z jednej strony święty Antonii, a z drugiej strony Joanna.
Dojechaliśmy też do Bar-le-Duc. Jeśli gdzieś jest napisane, ze Leszczyński był księciem Lotaryngii i Baru, to chodzi właśnie o Bar-le-Duc. Dojechaliśmy tam już po ciemku. Ja byłam pełna zapału do oglądania Baru, ale kierowca się trochę buntował: "Zimno, ciemno, do domu daleko." Więc robiliśmy takie zwiedzanie po amerykańsku - krążyliśmy po mieście samochodem (co nie jest takie łatwe ze względu na wielką ilość ulic jednokierunkowych; przez pewien czas jeździł za nami radiowóz, ale w końcu go zgubiliśmy - czyt. znudziło mu sie), zatrzymywaliśmy sie przy ciekawszych obiektach, biegaliśmy dookoła, wsiadaliśmy z powrotem i krążyliśmy dalej. Udało nam się zobaczyć kościół St-Etienne w środku, bo właśnie skończył się ślub i pan nie zdążył zamknąć. Mieliśmy dobre serca i mimo, że kościół był świetny w środku, a konkretniej miał świetne rzeźby Ligier Richiera - nagrobek René de Chalon i trochę mniej ciekawe ukrzyżowanie, dość szybko z niego wyszliśmy. Bar-le-Duc dzieli się na miasto niskie i miasto wysokie - Kościół stanowi część wysokiego, stał na wzgórzu, otoczony przez XVI-wieczna kamienice. W ogóle Bar nam się spodobał i żałuję, że nie przyjechaliśmy tam "za jasnego".

Niedziela, 30 listopada

idziemy na obiad do Zosi i Filipa. Może kiedyś też będę robić takie obiady, ale na pewno nie za szybko...

Grudzień
Grudzień
Links: JulJaś home, Validate HTML 4.01, Validate CSS