Czwartek, 8 kwietnia 2004
Minęło już strasznie dużo czasu od ostatniego zapisu w dzienniku, ale to
oczywiście nie oznacza wcale jego końca. Po prostu jakoś "nam się nie pisało".
Spróbuję trochę nadrobić, tak skrótowo.
No więc była sesja w Nancy. W rekordowym tempie napisałam pracę o
Tocqueville'u - w poniedziałek miałam ledwo początek, a w piątek praca była
oddana. Nie to, żeby to była najlepsza praca mojego życia, ale za to nie
zdążyłąm się nią znudzić, mogłabym jeszcze postudiować notatki Tocqueville'a z
podróży po Stanach. Pan powiedział, że błędy językowe, nie miał żadnego
zastrzeżenia merytorycznego i postawił 12 czy 13 (nie pamiętam już) na 20.
Dalej informatyka, nie zaliczona tak świetnie, jak bym chciała (siła wyższa),
ale za wykłądowca okazał się być autorem doktoratu na temat Nigru, gdzie
mieszkał przez bodaj 12 lat - mieliśmy miłą rozmowę na ten temat. Później
egzamin z "histoire et image" - przez cały semestr oglądaliśmy filmy -
kroniki wojenne, przedwojenną propagandówkę socjalistyczną i nie dużo więcej -
no i z czego przygotować się do takiego egzaminu... Troszkę poczytałam o tych
filmach, troche o "kontekście historycznym" i zdane. 15/20. Kolejny egzamin z
"histoire et la mort": 16/20. Dowiedziałam się później, że oceny stawiane
przez wykładowców w Nancy rzadko przekraczają 15. Na koniec straszne
zamieszanie administracyjno- -zaliczeniowe i zakończyłą się moja przygoda z
Uniwersytetem Nancy-2 - przynajmniej na razie jako Erazmusa.
Żeby wyprowadzić się z Nancy musieliśmy jeszcze wypowiedzieć telefon i gaz, co
okazało się być bezproblemowe, mieszkanie wypowiedzieliśmy już wcześniej... A,
meble. Część planowaliśmy oddać do komisu, gdzie je wcześniej kupiliśmy, tylko
biurko oddalismy Dymitrowi. No więc przyjeli od nas półki i stół, ale łóżka
nie chcieli. Nie i koniec, nie ma dyskusji. Nancejczycy nie potrzebują łóżek.
No więc zostaliśmy z naszym łóżkiem, teraz w częściach leży pod jakimś innym,
a materac oddaliśmy Mateuszowi, już w Paryżu.
Przeprowadzaliśmy się na raty. Spakowaliśmy znaczną część rzeczy zostawiając
tylko takie, które miały nam pozwolić przespać jeszcze jedną noc na 10, rue
Chanoine Jacob. Tzn bardziej spakowałam ja z Dymitrem, bo Jasiek odpowiedniej
nocy nie spał pracując do rana i musiał jednak trochę pospać. Poczciwy Dymitr
nie budząc go chwycił za śrubokręt i rozkręcał nasze półki. Po południu udało
nam się upchnąć wszystko do samochodu i ruszyliśmy. Już kilka razy my
żegnaliśmy kogoś na dworcu, tym razem nas tam odprowadzał Dymitr (koło dworca
są budki z kebabami). Dojechaliśmy do Paryża bez większych problemów,
największe były już w samym mieście, bo trochę pobłądziliśmy. Samochód
przenocował pod domem, a następnego dnia udało nam się znaleźć dla niego
parking. Saint Denis nie jest może najprzyjemniejszym miejscem, jakie można
sobie wyobrazić (historie o wybijanych szybach aut stojących na światłach i
znikających torebkach) ale za to wejście na podziemny parking przylega do
stacji metra "naszej" linii. No i trzymanie tu samochodu kosztuje nas jedną
trzecią, a nie tyle samo, albo więcej, co wynajmowanie mieszkania w Nancy
(muszę tu jednak dodać, żę nasze mieszkanko było ekstremalnie tanie, nawet jak
na stolicę Lotaryngii).
Do Nancy musieliśmy jeszcze wrócić chociażby ze względu na potrzebną do karty
pobytu wizytę lekarską. No więc wstaliśmy świtem i ruszyliśmy do Metzu, gdzie
wyznaczono miejsce badań. Wstaliśmy za późno, korki, trochę pobłądziliśmy -
zamiast o dwunastej, byliśmy o pierwszej. Chodziliśmy z miejsca w miejsce, a
tam albo ciemno/pusto, albo nas odsyłali dalej. W końcu trafiliśmy do biura,
gdzie na nas nakrzyczano i odesłano na kiedy indziej. Tak więc po spacerze po
Metzu wróciliśmy na naszego kanonika Jakuba. No i tu dalszy ciag pakowania,
zebral sie kolejny pelen samochod.
Dwa dni później o świcie pojawiła sie pani z agencji, obejrzała mieszkanie,
wzięła klucze (ale nie te, co dostaliśmy, bo zapomniałam ich wziąć z Paryża).
Ostatni spacer po Nancy, ostatni obiad w CROUSie...
Potem Paryż i Warszawa. bardzo mało czasu w Warszawie. No, ostatecznie trochę
więcej, niż miało być, bo się fatalnie rozchorowałam. Już mieliśmy wszystko
spakowane i gotowe do drogi, kiedy mama stwierdziła, że nie powinnam jechać.
Ostatecznie, z kilkudniowym poślizgiem, udało nam się dotrzeć do Paryża i
zakończyć tą przeprowadzkę.
I na tym zakończę na dzisiaj, a właściwie na dzisiejszy
przedświt.
Czwartek - ciąg dalszy
No więc jednak jeszcze dzisiaj.
Paryż - zainstalowaliśmy się bez większych problemów, choć Władek nie wierzył,
żę uda nam się tu zmieścić z naszym całym majdanem.
Myśleliśmy, żeby zapisać się do Alliance Française na kursy francuskiego -
chociaż właściwie to tylko ja (zwłaszcza,żeby poprawić umiejętność pisania) -
Jasiek zupełnie się zbuntował przeciwko zapisywaniu się na kursy: że on się
nie uczy na lekcjach, że za mało zysku za za duże pieniądze. Ostatecznie
pojechał ze mną dla towarzystwa, ale jak już był, to zrobił test na
kwalifikację do odpowiedniej grupy, potem pani go odpowiednio przydzieliła, no
i ostatecznie Jasiek się zapisał, a ja nie (nie było kursu, który by mi
odpowiadał). No i zaczęliśmy "normalne" życie - ja biblioteki, archiwum,
Jasiek "alians", poza tym od czasu do czasu spotkania z rodziną - zawsze
bardzo miłe. A, i jeszcze moja wycieczka do Nancy - nowy termin badań. Badania
trwały chyba ze 2 godziny. Właściwie to głównie trwało czekanie, przerywane
krótkimi pobytami w różnych gabinetach - a to wzrost, a to badanie oczu (w
okularach!), a to badanie moczu, zdjęcie klatki piersiowej... Błądząc po
drodze na badaniz poznałam miłego Persa, Cyrusa (w papierach miał inne,
muzułmańskie imię, ale był jednym z Irańczyków, którzy wolą się odwoływać do
tradycji perskich, niż do Chomeiniego), więc w poczekalni rozwijaliśmy
kontakty polsko-perskie.
Tymczasem pogoda zaczęła się robić ładna, słonko świeci, cały czas koło 15
stopni. No i Jasiek zaczął chorować na rower. Wydawałoby się nic prostszego -
kupić rower. Zrobiliśmy sobotnią wycieczkę po sklepach - Decathlon i Ga Sport.
Niestety ani w jednym, ani w drugim nie było nic, co by zainteresowało Jaśka,
albo "badziewie", albo strasznie drogie, mnóstwo niepotrzebnych bajerów. No
więc zaczęliśmy się rozglądać za sklepami rowerowymi. Okazało się, że sieci
supermarketów sportowych wykosiły całą konkurencję, aż trudno uwierzyć, że
dużo większy wybór rowerów można znaleźć w Warszawie. Ostatecznie, po
godzinach buszowania w internecie, znaleźliśmy kilka adresów. Kolejna
wycieczka. Głównie małe sklepiki,lepsze, lub gorsze (ze wskazaniem na to
drugie). Ostatecznie znaleźliśmy odpowiedni rower. Mniej więcej to, co trzeba,
nie za drogo. Okazało się, że nie ma wystarczająco dużego rozmiaru.
Sprowadzenie go zajmie koło 2 tygodni. Rower był giantem, znaleźliśmy, że jest
sklep ze wszelkimi giantami na przedmieściach Paryża. No więc wyciągneliśmy
nasz samochód z garażu, po raz pierwszy od dwóch miesięcy (oczywiście okazało
się, że zdążył mu siąść akumulator) i ruszyliśmy. Fatalne oznaczenia dróg,
korki, przeciwległa strona Paryżę - dojazd tam zajął nam chyba kilka godzin.
Rower był, tyle, żę nie było odpowiedniego rozmiaru. Sprzedawca powiedział, że
mamy szczęście, i że mogą nam go sprowadzić w ciągu ośmiu dni. Pomyśleliśmy
wiele brzydkich rzeczy i wyszliśmy z tego sklepu. W międzyczasie
dowiedzieliśmy się, że w sklepie jeszcze dalej od Paryża, ma być podobny,
go-sportowy, rower o odpowiednich rozmiarach. Zadzwoniliśmy do sklepu w Evry,
żeby się upewnić - jest, czeka. O dziwo bez większego błądzenia udało nam się
trafić do centrum handlowego Agora i zlokalizować sklep. Tam pan nam
powiedział, że ktoś się pomylił i jest rower tej wielkości, nazywający się tak
samo, ale kosztujący znacznie więcej. Nie byliśmy zachwyceni, delikatnie
ujmując. Krążyliśmy po sklepie jak potępieńcy, pan próbował nam podsuwać
jakieś inne modele. W końcu znaleźliśmy rower, który nie odpowiadał wymaganiom
Jaśka, ale za to był tańszy i duży. Piętnaście minut przed zamknięciem sklepu,
mimo bardzo niechętnego wzroku wszystkich jego pracowników z kierownikiem na
czele, zdecydowaliśmy się na rower - ba, do tego próbowaliśmy znaleźć jeszcze
dodatkowe akcesoria. Pięć minut przed godziną zamnięcia wszyscy pracownicy
sklepu zgromadzeni przy kasach niemal brawami nas przywitali i opuścili kratę
natychmiast, gdy tylko wyszliśmy.
Samochód miał najbardziej pracowity czas od dawna - wyprawa po rower, a
później jeszcze niedzielna wycieczka za miasto. Początkowo mieliśmy pojechać
gdzieś na dwa dni, ostatecznie skurczyło się tylko do soboty. Pojechaliśmy do
Senlis (50 km na północ od Paryża), gdzie prosto z katedry trafiliśmy na na
piąte targi ogrodowe. Niedzielni Francuzi wałęsali się między straganami z
hamakami, bramami, ziemią do kwiatów... Główną atrakcją były zwierzątka w
małych zagrodach: owieczki, indor, mini-świnka z małymi prosiaczkami, króliki,
które mnie specjalnie wzruszyły, bo wcześniej przez dwa tygodnie bardzo
intensywnie myślałam o zostaniu włąścicielem zwierzątka i królik-baranek (taki
z opadniętymi uszkami) był bardzo mocnym kandydatem. Ostatecznie, póki co,
skończyło się na decyzji o kocie już po powrocie do Warszawy. Przez dłuższy
czas włóczyliśmy się po Senlis skutecznie bojkotując tamtejsze muzea, potem
ruszyliśmy dalej. Nie skusiliśmy się na park Jana Jakuba Rousseau (było
blisko, wydawał się być bardzo ładnym ogrodem angielskim), ani na opactwo w
Chaalis (obecnie mieści się tam oddział muzeum Jacquemart-André) pod którego
płotem zjedliśmy kebaby. Wsiedliśmy w auto i szwędaliśmy się po okolicy - a to
zza zakrętu wyszedł na nas pan prowadzący kozę na łańcuchu i pani z podążającą
za nią świnką, a to zatrzymaliśmy się przy prywatnym zamku, który
podglądaliśmy przez dziurkę w bramie. Ostatecznie zatrzyamliśmy się na polanie
i poszliśmy w las. W drodze powrotnej jeszcze przejechaliśmy przez Chantilly,
które robi bardzo duże wrażenie, według mnie większe niż Wersal. Jednak już
się tam nie zatrzymywaliśmy, tylko pojechaliśmy do domku.
W tym tygodniu w końcu spotkaliśmy się z Mateuszem, któremu już dawno temu
obiecaliśmy oddać materac. Po kolacji (zaskoczenie kulinarne dla mojego brata
i męża - ięc Ty potrafisz gotować!) wzięliśmy samochód i dostarczyliśmy
materac do akademika Mateusza, gdzie udało nam się go przemycić do pokoju nie
niepokojeni przez "panów z accueil" (nie było to oczywiste i już padały
przeróżne propozycje na odciągnięcie ich uwagi, na przykład przez nagą
blondynkę - nie muszę dodawać, kto nią miał być).
To było wczoraj, dzisiaj nie udało mi się dotrzeć do archiwum, czego zresztą
się spodziewałam. Za to udało się zrobić zakupy świąteczne - spacer do
polskiego kościoła po wędliny i ciasta. Niestety jedyne mazurki, jakie były w
sklepiku, kojarzyły mi się z takimi, jakie pamiętałam z półek sklepowych z
dzieciństwa (nawet wtedy nie wzbudzały we mnie pozytywnych emocji), ale sernik
wygląda pysznie. Pod wieczór msza - Saint Louis d'Antin jest śmiesznym
kościołem wciśniętym między duże sklepy: Printems, Lafayette i inne. Jak
weszłam spóźniona minutę, cały kościół był pełny (nie tylko zresztą ludźmi,
ale i torbami z zakupami). Udało mi się znaleźć wolne miejsce, ale nie jest
łatwo przeżywać triduum paschalne na małych krzesełkach przyczepionych do
siebie szczelnie i bez możliwości klęknięcia, z powodu braku miejsca na
nogi... Polskie solidne ławy kościelne...
|
|
Wtorek, 13 kwietnia 2004
No i po świętach.
Wyjeżdżaliśmy z Paryża w piątek po południu, Rano chłopcy mieli
zajęcia, ja poszłam do Notre Dame. Słyszałam o niesamowitej atmosferze w Wilki
Piątek w katedrze - wystawiane są relikwie Męki, można pocałować koronę
cierniową. Z daleka widać już tłum - ale nie skupiony i zamyślony, ale typową
masę turystyczną, dwie wielkie kolejki: jedną na wieżę, drugą do katedry.
Zawiedziona ustawiłam się w jednej z nich (już myślałam, czy się gdzieś nie
wepchnąć, ale w końcu Wielki Piątek... chociaż w ostatniej chwili nie
wytrzymałam i bardzo szybko stanęłam tuż przed zbliżającą się gromadką
Hiszpanów). Na szczęście kolejka posuwała się szybko. Po przekroczeniu drzwi
tłum się rozpraszał - większość przykłądała swoje kamery i aparaty i
komentowała wygląd kościoła, część ruszała w kierunku ołtarza, albo do
niewielkiego ogonu, podchodzącego do korony cierniowej, albo siadała na
krzesłach. Nie byłam tam długo, gdzy zapowiedziano przerwę w "całowaniu":
modlitwa. Wyszedł chór, śpiewał pieśni wielkopostne, robił przerwy na medytacje
czytane przez księdza. Później znów pojawiła się korona trzymana przez
zmieniających się księży na aksamitnej poduszce. Prawie cała oblana była
złotem, widać było kawałek za szybą, którą całowali wierni. Odpowiednia postać
stojąca obok przecierała szkło szmatką.
Kiedy wróciłam do domu, chłopcy już się pakowali. Oczywiście zajęło
nam to z godzinę dłużej, niż było zaplanowane. Niezły wynik, jak na nas.
Najwięcej czasu zabrało przygotowanie i wydrukowanie trasy (już się
zastanawiałam nad sensownością wynalazku Route 66 i innych takich sprytnych
narzędzi ułatwiającyhc życie). W samochodzie okazało się, że wydruki zostały u
Władka na łóżku, co nie zmieniło faktu, że szybko utknęliśmy w korkach. Jeśli
dodać do tego ze dwie pomyłki na trasie wyjdzie, że trasę około 300 kilometrów
przejechaliśmy w niecałe 7 godzin (licząc od wyjścia z domu, a więc z dojazdem
metrem na parking). Później dowiedzieliśmy się, że nie przebiliśmy jeszcze
rekordu cioci Wiridiany na tej trasie - 8 godzin. No i tłum ludzi, mieszanka
językowa polsko-angielsko-francuska. Pierwsza noc u cioci Wiri nad szalejącą do
6 spontaniczną imprezą ("wyszliśmy" wcześniej zmęczeni po drodze, nie mieliśmy
zbytnich problemów z zaśnięciem). Następnego dnia przygarnęła nas ciocia Ania,
u której mieliśmy osobny "apartament". Dzień spędzony na świątecznych
przygotowaniach - mieszanie mazurków itd. Nie zachowaliśmy się, bo liczono na
nasze zdolności malowania jajek - w rezultacie doczekały do wielkanocnego
śniadania, a właściwie obiadu, zupełnie "łyse". W międzyczasie spacer, liczne
odwiedziny, zwiedzanie zamku. W niedzielę wieczorem tańce do świtu, po
uprzednim wyniesieniu z "zasięgu rażenia" wszelkich
delikatniejszych/cenniejszych rzeczy, oczyszczeniu dużego pokoju cioci W. z
nadmiaru mebli. Jeszcze zanim bal, jedna ze znajomych podrzuciła swoje
półroczne dziecko. Ona miała jeszcze pójść gdzieś na kolację, Alix miał spać.
Niestety mały nie wiedział o tym i w pewnym momencie zaczął ostro protestować.
No i wszyscy zgromadzeni zaczęli skakać wokół nimal obcego dzieciaka: Lali,
państwo Temple, państwo Alendrowie (gdyby matka weszła, pan Felix chyba by ją
rozerwał), Jasiek zebrał pochwały jako przyszły ojciec idealny, Madeline i
Xawerek, Władek i Edzio, Charlotte, która pojawiła się trochę przed czasem, no
i w końcu i ja. Alix zasnął chyba po 2 godzinach, po dwóch telefonach do mamy,
ultraszybkim zjedzeniu butli i jeszcze długim uspokajaniu. Rodzice pojawili
się, gdy mały spał od pięciu minut. Tymczasem zszedł się tłum ludzi, włączono
muzykę. Dawno nie byłam na tak przyjemnej imprezie.
Obudziliśmy się koło południa. Nerwowo zaczęłam wyglądać przez
okno. Słychać było głosy z ulicy, a dużo nam wcześniej opowiadano, co nas czeka
w lany poniedziałek - w śmingusa. W pewnym momencie walenie do drzwi, głos
Edzia wołający Władka. Szybko napełniliśmy znalezione w łazience 2 wiadra,
Władek zniknął za drzwiami, niedługo po nim Jasiek. Tłumek z wiadrami odszedł
już na bezpieczną odległość od domku cioci Ani - mogłam spokojnie obserwować z
progu. Gdy zobaczyli zbliżającego się Jaśka z wiadrem, natychmiast zerwali z
niego pałatkę (która później zaginęła w akcji). Wycofałam się do suchego
pokoju. Jakiś czas później usłyszałam otwierające się drzwi. Po schodach
wdrapywał się Jasiek. Wyglądał jak rycerz w zbroi: jego szare spodnie i
szarawa koszula były zupełnie sztywne i ociekały wodą. Niedługo później pojawił
się Władek, w zbliżonym stanie.
Później obiad, wszyscy już zdążyli wyschnąć. Wszyscy zapowiadali
ogromne korki, chcieliśmy więc wyjechać koło 2-3, nie obyło się bez poślizgu.
No i tak bezproblemowo jeszcze ani razu nam się nie dojeżdżało do Paryża. Dużo
samochodów, ale chyba w ogóle nie staliśmy, może przez jakieś 5-10 minut
posówaliśmy się wolniej, niż byśmy mogli na pustej drodze.
No i dziś powrót so normy - chłopcy szkoła/praca, ja archiwum.
Tylko wszycy jakoś lekko zmęczeni po tych wakacjach.
|
|
Sobota, 17 kwietnia 2004
Właściwie to sobota dopiero co się zaczęła, trzy kwadranse
temu...
Zmagamy się z korkami, które jak raz się wyłączyły przy włączonych
jednocześnie czajniku i palniku w kuchence, ciągle się wyłączają. No, już z
pięć moinut światła bez przerwy, ale nie będę zapeszać.
Rano jak zwykle się guzdroliłam, zwłaszcza że słońce świeciło i
miałam ochotę założyć spódnicę. No ale którą bluzkę do niej, ta odpada, ta może
być, ale lepsza by była do innej spódnicy, tak, znacznie lepiej, ale ta złożona
od kilku miesięcy koniecznie musi być wyprasowana... Byłam pewna, że jak zwykle
już dawno nikogo nie ma, ale objawił się Władek - raz ktoś spał dłużej ode
mnie. Wieczorem oglądaliśmy "Lot nad kukułczym gniazdem", więc tym razem i on
poszedł spać koło trzeciej. No więc dołączyłam się do jego śniadania, w końcu
nigdzie się nie spieszy... Ostatecznie udało nam się zebrać, wyszliśmy, zaraz
przed bramkami zaczęłam szukać biletu - nie ma. Na szczęście od razu też
sprawdziłam, że klucz też został w innej torbie i pożyczyłam władkowy. W końcu
jak będzie wracał, ktoś już na pewno będzie. Kod do jednych drzwi, do drugich,
szóste piętro, korytarze, jest bilet i klucz, na wszelki wypadek nie zostawiam
pożyczonego klucza, schodzę do podziemi. Jedno metro - e, pełne, nigdzie się
nie spiesz, pojadę następnym. Kilka minut i pojawia się nowy skład, a w nim
Władek. Pomyliły mu się kierunki... Rybińscy...
Ostatecznie udało mi się dojść do archiwum. Nic nowego nie udalo mi
się znaleźć. Może poza długim memoriałem z krótkimi opisami poszczególnych
polskich arystokratów - ten bez głowy, ten nic nie umie, ten ma pusto w
głowie... "Mojemu" Panu Xaweremu też się oberwało - niczym, poza przyjaźnią z
księciem, się nie wyróżnił...
A, i mam nową znajomość archiwalną - dziś integrowałam się z
Hassanem. Hassan pisze doktorat o roli władców afrykańskich (Senegal) w handlu
niewolnikami w XVIII wieku.
|
|